Pokazywanie postów oznaczonych etykietą psychiatria/psychologia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą psychiatria/psychologia. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 5 maja 2015

Grażyna Jagielska „Anioły jedzą trzy razy dziennie”

Grażyna Jagielska, Anioły jedzą trzy razy dziennie. 147 dni w psychiatryku, Znak, Kraków 2014, 223 s.

Grażynę Jagielską przez lata paraliżował strach. Żyła problemami męża. Dla jego pasji poświęciła swoje życie. W końcu jednak musiała zawalczyć o siebie. Przeżyła własny „lot nad kukułczym gniazdem”. Spędziła pół roku w szpitalu psychiatrycznym.
Poznała kobiety, które tak jak ona długo udawały, że wszystko jest w porządku. Spotkała twardzieli, którzy musieli nauczyć się płakać. Była w miejscu, w którym można było wszystko. Nie wolno było jednego – kłamać.
Autorka zabiera nas w podróż pełną intymnych zwierzeń i prawdziwych emocji. W poruszający sposób opisuje azyl dla zagubionych oraz obrazy, które prześladowały ich latami. Opowiada o szczerości, potrzebie zrozumienia i bliskości.

Grażyna Jagielska zdecydowała się na kontynuację swej medialnej spowiedzi i opisała blisko pięć miesięcy spędzonych w szpitalu psychiatrycznym, gdzie leczyła się ze stresu pourazowego nabytego w zastępstwie swego męża – reportera jeżdżącego w najbardziej zapalne punkty świata. Opisując swój pobyt w klinice nie ograniczyła się do własnych przeżyć, trosk i niepokojów, przedstawiła sylwetki kobiet, z którymi przebywała i mężczyzn, również będących pacjentami. W „Aniołach” Jagielska dokonuje wiwisekcji życia tak swojego, jak i osób z jej szpitalnego otoczenia. Wyciąga na światło dzienne traumy i zaburzenia ukazując cały wachlarz ludzkich zachowań, które doprowadziły do hospitalizacji. Mężczyźni to głównie żołnierze, którzy po powrocie z misji w Afganistanie nie potrafią odnaleźć się w dawnym życiu.

Czasem chcą rozmawiać z Afganistanem, powiedzieć, jakim jest chujem, proszę wybaczyć wyrażenie. Albo z Irakiem, czasem ze śmiercią albo z jakąś zmorą, przez którą nie mogą normalnie żyć. Czasem to robią, ale jest to straszny widok.1

„Ojciec żony na dożyciu — powiedział szeregowy Mazur. — Inni we wsi się odwrócili. Niektórzy w ogóle ze mną nie rozmawiają, że to z wojny taki dziwny wróciłem, to się boją, normalnie, jak to psychicznego. Jeszcze inni czują złą zazdrość, bo się za te pieniądze z misji poczyniło inwestycje, zbudowało dom, a kredyty też nie byle co, spłacać trzeba. A w jednostce to znów ja czuję się taki obcy, jakbym nigdzie nie przynależał. Albo był kimś zupełnie innym, tam nie pasuję jeszcze bardziej niż gdziekolwiek indziej. Nikogo nie obchodzi, gdzie byłem. Jakbym cały czas był na miejscu albo pojechał nie do Afganistanu, tytko postrzelać do Szerokiego Boru.”2

„Nie możemy być razem, jeżeli jej nie powiem, co było w Afganistanie. Długo to trwało, zanim zrozumiałem, ze dwie hospitalizacje. Ale jak mam jej o tym powiedzieć? Może: Rybko, kurwa, przysiądź tu na chwilę, powiem ci, co zrobiłem w Afganie? Napijemy się wina, a potem powiem ci, co zrobiłem w Afganie. Albo co tam widziałem. Najbardziej wstydzę się tego, co tam widziałem. Co ludzie robią na wojnie. Czasem przyjeżdżaliśmy na miejsce i zastawaliśmy takie rzeczy... Ten wstyd jest gorszy niż wspomnienie tego, co zrobiłem.
Wstydzę się tego, w czym uczestniczyłem, nawet jeżeli to nie była nasza robota...”3

Ukrywa Jagielska żołnierzy pod pseudonimami. Biały, Mazur... Ich przeżycia są zbyt drastyczne, zbyt osobiste, by mogli ich rozpoznać dowódcy, przyjaciele czy rodzina. Z drugiej strony, opowieści o strasznych przeżyciach są na tyle uniwersalne, że nawet ci żołnierze, którzy po powrocie z misji do szpitali nie trafili i duszą w sobie to, co widzieli, odnajdują w książce odbicia swych przeżyć.
„Anioły jedzą trzy razy dziennie” nie jest książką autobiograficzną sensu stricto. Jagielska pozostała czujną obserwatorką nawet w szpitalu. Skupiła się na innych, swe problemy opisuje jakby na marginesie, czyni z nich pretekst, by ukazać losy współpacjentów. Chociaż przeżywa własny „lot nad kukułczym gniazdem” bardziej interesują ją problemy żołnierzy, których „nachodzi” czy zafiksowania kobiet, z którymi mieszka na sali. Chwilami wydaje się, że Jagielska chowa się za opowieściami innych, nie do końca pewna czy „Anioły...” mają być zbeletryzowanym dokumentem, czy też udokumentowaną beletrystyką silnie ciążącą ku Kesey’owskim „Locie nad kukułczym gniazdem”. Niemniej jednak jest to książka ważna. Wojna w Afganistanie jest koszmarem, o którym nie da się zapomnieć za żadne pieniądze. Powinni ją przeczytać nie tylko bliscy żołnierzy, ale i niefrasobliwi politycy tak chętnie zgłaszający udział polskich żołnierzy w „misjach pokojowych”. Ukazują też „Anioły...” problemy z tożsamością, nadmiernym perfekcjonizmem prowadzącym do załamania, nie radzeniem sobie z otaczającym ludzi coraz bardziej zażartym wyścigiem szczurów.
Moja ocena: 5.5

1 G. Jagielska, Anioły jedzą trzy razy dziennie, Znak, Kraków 2014, s. 111.
2 Ibidem, s. 123.
3 Ibidem, s. 124.

wtorek, 8 lipca 2014

Marie-Christine d’Welles „Nie jestem wariatką”

Marie-Christine d’Welles, Nie jestem wariatką, Mizar, Warszawa 1993, 245 s.

Zdrowa dwunastoletnia dziewczynka zostaje umieszczona z woli dziadka i matki w klinice psychiatrycznej. Sama w pokoju, oszołomiona środkami nasennymi nie może dowieść, że jest normalna. Marzy o powrocie do domu. Walczy o swoją prawdę. O wolność. O miłość matki.

Marie-Christine d’Welles nie była bita, nie była molestowana, ani rażąco zaniedbywana. Mimo to trudno nazwać jej dzieciństwo typowym, a tym bardziej szczęśliwym.
Mając dziesięć lat w dramatycznych okolicznościach odesłano jej ojca do kliniki psychiatrycznej. W niedługi czas potem matka wysłała ją i jej brata do szkół z internatem twierdząc, że nie ma się jak nimi zająć. Od tamtej pory Marie-Christine stała się w domu gościem. Matka zaabsorbowana kłopotami z mężem, odsuwała córkę od siebie coraz dalej i dalej. Owszem, odwiedzała Marie-Christine, kiedy ta chorowała na zapalenie opon mózgowych, ale już na czas rekonwalescencji ponownie wysłała dziewczynkę daleko od domu. Nieporozumienia z lokatorką w pokoju sanatoryjnym doprowadziły do pierwszej hospitalizacji Marie-Christine w klinice psychiatrycznej i „kuracji snem”. Traktowana przedmiotowo, odurzana lekami, odizolowana od rówieśników, skazana na towarzystwo osób naprawdę chorych i przede wszystkim od niej starszych, widziała, jak mało istotne jest jej zdanie i świadomość tego, że w istocie jest naprawdę zdrowa. Bo dorośli wiedzieli lepiej.

Dorośli często opowiadają o głębokich przeżyciach dzieci, jakby mieli do tego prawo, jakby to były ich sprawy, a wszystko tylko po to, żeby mieć temat do rozmowy. Nie obchodzi ich, co czują dzieci.1

Pomawiana o szaleństwo, kłamstwa i krnąbrność, Marie Christine trafiała do klinik psychiatrycznych jeszcze dwukrotnie nim ukończyła piętnaście lat. Patrząc na otaczających ją szaleńców, na niezrozumienie, miała chwile zwątpienia i pragnęła zanurzyć się w obłędzie, dogodzić lekarzom, których widywała rzadko i którzy nie rozmawiali z nią wcale, nie dbali o to, co ma do powiedzenia, nie dbali o odczucia dziecka, wierząc w słowa jej matki i pieniądze jej dziadka.

Czasami łatwiej byłoby mi się poddać, zatopić w szaleństwie. Gdy patrzę na innych wiedząc, że oni na mnie patrzą tak jak ja na nich, mam czasami chęć rzucić się w tę przepaść, ale obłęd jest stanem, którego bliskość się czuje, i zawsze powstrzymuję się od decydującego kroku. Często nęci mnie, by schronić się w szaleństwie. Wiem, jak można w nie przeniknąć. To życie w innym wymiarze, wymiarze, który leży w moim zasięgu. Potrafiłabym do niego przejść, ale jak się wydostać? Kiedy raz pokona się granicę tego świata, tylko raz, przez ciekawość, czyż nie zechce się wracać tam za każdym razem, gdy życie wyda się zbyt ciężkie? A po iluś wyprawach nie można się już bez niego obejść, nie potrafi się już powrócić. Nawet jeśli wejdzie się z kluczem w garści, znalazłszy się wewnątrz, zapomina się. Proces zaszedł, teraz formuła uległa zmianie, ten świat funkcjonuje według innych zasad, a klucz gubi się wraz z tym, który wchodził.2

Powroty do szkoły były upokorzeniem. Podczas gdy jej rówieśnice szły zgodnie z programem, Marie-Christine zmuszona była rok po roku rozpoczynać od nowa piątą klasę. To rodziło bunt i znudzenie zarazem. Prowadziło do kolejnych nieporozumień. Rzadkie wizyty w domu sprawiały, że czuła się tam nieswojo i obco. Podobnie postrzegały ją matka i siostra, jako osobę postronną, nieszczególnie potrzebną w chwilach istotnych dla rodziny. Marie-Christine znalazła się w impasie i gdyby na jej drodze nie stanął w końcu psychiatra z prawdziwego zdarzenia, nie wiadomo jak dalej przebiegałoby życie dziewczyny. Jacques Launay doprowadził do jej wyjazdu z daleka od matki i do ukazania, że piętnastolatka jest w pełni samodzielna. Jednakże wszechwiedząca rodzina nie potrafiła się pogodzić ze stylem życia młodej podopiecznej Launaya, a i depresja coraz częściej dopadała i obezwładniała Marie-Christine. Po latach wmawiania jej szaleństwa, dziewczyna nie potrafiła z dnia na dzień zacząć żyć „normalnie”. Była inna niż jej rówieśnicy, co nie znaczy, że gorsza, odczuwała więcej i potrafiła cieszyć się najdziwniejszymi drobiazgami.
Marie-Christine d’Welles w swych wspomnieniach z dzieciństwa rozlicza się z brakiem miłości matki i brakiem wiary w jej słowa u ludzi, którzy powinni teoretycznie być jej podporą: babka ze strony matki czy dziadek lub ciotka ze strony ojca wierzyli w to, w co łatwiej im było wierzyć. I nie można w tym miejscu powiedzieć, że działo się tak z powodu pozycji społecznej i związanych z tym ograniczeń. Dziadek ze strony ojca był panem na zamku, babka ze strony matki – sprzątaczką, pomimo różnic, łączyło ich niezrozumienie młodego, wrażliwego dziecka, które łatwiej było faszerować barbituranami niż wsłuchać się w jego słowa.
„Nie jestem wariatką” chociaż jest utworem autobiograficznym, ma cechy najlepszej literatury. D’Welles ukazuje całą swą wrażliwość na świat przywołując wspomnienia trudnego dzieciństwa i młodości. Nie użala się nad sobą, lecz stara się znaleźć nadzieję nawet w najmniej sprzyjających okolicznościach.
Moja ocena: 5.5

1 Marie-Christine d’Welles, Nie jestem wariatką, Mizar, Warszawa 1993, s. 33.
2 Ibidem, s. 145-146.

* * *

D’Welles Marie-Christine; Nie jestem wariatką;
Posiąść wiedzę z książek i pojąć życie – oto prawdziwe bogactwo! Ale nade wszystko nie zatracić jednej, wchłaniając drugą.

D’Welles Marie-Christine; Nie jestem wariatką;
Nie uważam, by opinie innych były aż tak istotne. Raz widzą we mnie pannę z zamku, raz wnuczkę sprzątaczki, córkę wariata, wariatkę: niech sobie uważają, że jestem dziwką. Ja wiem, że jestem zawsze taka sama. Zmienia się tylko spojrzenie innych.

czwartek, 1 maja 2014

Grażyna Jagielska „Miłość z kamienia”

Grażyna Jagielska, Miłość z kamienia. Życie z korespondentem wojennym, Znak, Kraków 2013, 208 s.

Grażyna musi poddać się terapii. Leczy się w klinice ze stresu bojowego. Nie była na wojnie. Nie jest żołnierzem. Jest tylko żoną korespondenta wojennego.
Książka odsłania wszystkie obsesje dręczące Grażynę Jagielską. Ciągłe oczekiwanie na telefon informujący o śmierci męża. Wstrząsający widok jego przedziurawionego pociskiem plecaka. Ta boleśnie prawdziwa opowieść, o której trudno zapomnieć, nie ma odpowiednika w literaturze. Czy można leczyć się ze stresu bojowego jak żołnierze wracający z wojskowych misji, jeśli nie wyjeżdżało się na wojnę?

Bardzo osobista, bardzo intymna opowieść o miłości, obsesji, tęsknocie i wojnach. Dokładnie pięćdziesięciu trzech wojnach, na których Wojciech Jagielski był korespondentem.
„Miłość z kamienia” pisana była z dystansu, kiedy już Wojciech Jagielski przestał wyjeżdżać, a mimo to wspomnienia jego żony kipią od emocji, lęku i rozpaczy. Pobyt w klinice to skutek lat spędzonych w niepewności o to, czy małżeństwo Jagielskich czeka jeszcze jakieś jutro, to strach na dźwięk dzwonka telefonu, który oznaczać może jedną z najgorszych wiadomości, to miłość i wspólne pasje, które wymknęły się spod kontroli. Życie u boku korespondenta wojennego było dla pani Grażyny huśtawką emocjonalną. Po każdym powrocie z wojny zaczynało się oczekiwanie na kolejny wyjazd, na kolejny stres. Chwilami Wojciech Jagielski jawi się we wspomnieniach żony niczym wieczny chłopiec żądny oglądania wojenki z bliska, egoista żywiący się adrenaliną. A jednak, jak sam przyznał w jednym z wywiadów, w „Miłości z kamienia” został potraktowany litościwie.
Pisanie tej książki miało być dla Grażyny Jagielskiej formą terapii. Do tej pory jednak pozostał w niej strach o męża. Pozostała też w niej wielka miłość, która przebija z każdego zdania dotyczącego ich małżeństwa. Nie ma tu lukru ani czułych słówek, pani Jagielska wspomina kłótnie i wzajemne żale, nie boi się pisać o złych chwilach. Pięknie pisze o ich wspólnych zainteresowaniach, pierwszych wyjazdach i złudzeniu, że wciąż są nomadami, mimo że pojawiły się dzieci i zwierzęta. Niezwykle emocjonalne są fragmenty dotyczące chwil załamań, kiedy siadała w kuchni na podłodze i po prostu nieruchomiała, niezdolna do jakichkolwiek czynów. Towarzyszyła jej tylko obsesyjna myśl o śmierci męża, śmierci świata jaki zna i kocha. Są momenty kiedy starała się zrozumieć wojenną pasję męża, ten jego pociąg do dramatyzmu i losów niewinnych ofiar. Towarzyszyła mu na trzech wojnach, podczas tych wypraw Wojciech Jagielski zajmował się głównie zapewnianiem żonie bezpieczeństwa. Dbał o nią i się bał. Wielka to musi być miłość, skoro zdecydował dla niej (i dzieci) na zakończenie „przygody” z wojną.
Są w „Miłości z kamienia” i fragmenty, które mają rozładować napięcie wywołane wspomnieniami. Autorka skupia się wówczas na postaci Lucjana i jego chorobie. Jakby starała się w ten sposób nabrać dystansu do samej siebie, do własnych obsesji.
Jedna z najlepszych książek o miłości i strachu. Grażyna Jagielska dokonała dosłownie wiwisekcji swego małżeństwa. Ujęła to w piękny, literacki styl, daleki od kiczowatych wywiadów, jakimi raczą nas kolorowe pisemka. Polecam.
Moja ocena: 6

poniedziałek, 17 marca 2014

Paul Britton „Profil mordercy”

Paul Britton, Profil mordercy, Znak, Kraków 2010, 528 s.

Okrutne i pozornie niezrozumiałe morderstwo dokonane przez dwójkę nastolatków; psychopaci ukrywający ciała ofiar w ścianach własnego domu i w przydomowym ogródku; szantażysta grożący zatruciem karmy dla zwierząt i odżywek dla dzieci w brytyjskich marketach; makabryczni kolekcjonerzy zabierający z miejsca zbrodni fragment ciała ofiar – to tylko niektóre sprawy, którym czoła stawić musiał Paul Britton i które opisał w swojej książce.
Gdy Britton przybywa na miejsce zbrodni, nie szuka odcisków palców, ale śladów, które pozwalają mu na opisanie osobowości zbrodniarza. W fenomenalny sposób potrafi nie tylko opisać jego charakter, ale również wskazać policji, gdzie i jak powinna szukać podejrzanego. Britton odpowiada też na pytanie, skąd bierze się zbrodnia i co sprawia, że ludzie decydują się na popełnienie najpotworniejszych nawet czynów.

Zazwyczaj w filmach o seryjnych mordercach profilerzy ukazani są jako zarozumiali palanci, którzy jedyne, co potrafią, to powiedzieć, że sprawcą jest biały mężczyzna w wieku 25-40 lat. Ten stereotyp psychologa zajmującego się osobowością zbrodniarza daleko odbiega od prawdy, czego dowodem jest książka Paula Brittona.
Britton ukazał w książce sprawy, które miały znaczący wpływ na początki i rozwój profesjonalnego wykorzystywania psychologii w pracy śledczej. Analizując krok po kroku przebieg zdarzeń psycholog był w stanie odpowiedzieć sobie na pytania: czy ofiara znała mordercę, jak bardzo zwichrowaną psychiką charakteryzował się ten ostatni, jak dobrze znał teren, a nawet – czym się zajmował na co dzień.
Czytając „Profil mordercy” mamy okazję poznać jedną z najszerzej zakrojonych akcji badania DNA związanych z morderstwami uczennic w okolicach Leicester. Badanie miało miejsce w roku 1987, kiedy metoda ta nie była jeszcze wykorzystywana w kryminalistyce. I chociaż przebadano dwa tysiące mężczyzn, sprawa nadal pozostałaby otwarta, gdyby nie długi język jednego z mężczyzn. Paul Britton zajmował się również sprawą szantażysty grożącego zatruciem karmy dla psów i odżywek dla niemowląt. Jego ekspertyza dokładnie odzwierciedlała charakter przestępcy, a co najważniejsze – Britton był w stanie wskazać słabe punkty w działaniu policji. Chociaż śledczy przyjęli jego słowa z niedowierzaniem, koniec końców okazało się, że to Britton miał rację. Jedną z najbardziej okrutnych zbrodni jaką opisuje, jest zabicie niespełna trzyletniego Jamie’ego Bulgera w lutym 1993 roku. Morderstwo to popełniło dwóch dwunastolatków. Paul Britton chociaż stara się oszczędzić czytelnikom najbardziej krwawych szczegółów, nie jest w stanie ukryć całej ohydy i bezmyślności tej zbrodni.
Każdą swą decyzję psycholog dokładnie opisuje. Stara się jak najwięcej przekazać czytelnikowi, uczynić swój tok myślenia jak najbardziej klarownym. Korzysta z nabytej wiedzy, aby ukazać sposób myślenia i pragnień ludzi predestynowanych do zbrodni. Nie uważa swej pracy za „ekscytującą”, jest na to zbyt ludzki. Stara się pomóc ofiarom i ich rodzinom. Jak sam przyznaje – zbrodnia nie ma w sobie z powieści Agathy Christie, a mogą za nią stać obrzydliwe motywy. Paul Britton w chwili kończenia „Profilu mordercy” uczestniczył w ponad stu śledztwach, pchnął profilowanie na nowe tory. Jak sam przyznaje – nadal chce pomagać. Ale inaczej patrzy na ludzi. Widząc młode, roześmiane dziewczyny często zastanawia się na jakie ryzyko są narażone.
Niesamowicie wciągająca książka.
Moja ocena: 5

piątek, 21 lutego 2014

Oliver Sacks „Mężczyzna, który pomylił swoją żonę z kapeluszem”

Oliver Sacks, Mężczyzna, który pomylił swoją żonę z kapeluszem, Zysk i S-ka, Poznań 2008, 302 s.

Książka Olivera Sacksa, angielskiego neurologa i psychiatry, z pozoru tylko podejmuje wąsko rozumianą tematykę medyczną związaną z neuropsychologią czy też z neurologią. Neuropsychologia, tak jak kiedyś psychoanaliza, jest pasjonującą dyscypliną naukową nie tylko dlatego, że poszerza naszą wiedzę o psychice człowieka, ale również dlatego a może przede wszystkim że studiowanie tych zagadnień nieodmiennie prowadzi czytelnika do postawienia sobie zasadniczych pytań egzystencjalnych. Tematem tej dziwnej, ale wspaniałej książki jest analiza tego, co się dzieje, kiedy następują jakieś zmiany w mózgu, o których większość z nas nawet nie ma pojęcia... Doktor Sacks pokazuje, jakie lęki drzemią ukryte w naszych umysłach i jak niewiele potrzeba, by się ujawniły.

Oglądasz „Memento” o facecie z utratą pamięci krótkotrwałej i myślisz sobie: „Uff, to tylko film.” A potem sięgasz po książkę Oliviera Sacksa i fikcja staje się rzeczywistością.
„Mężczyzna, który pomylił swoją żonę z kapeluszem” to książka poświęcona patologii mózgu, tej szarej, pofałdowanej substancji, którą wszyscy mamy pod czaszką i której działania wciąż jeszcze do końca nie zgłębiono. To publikacja naukowa, acz napisana językiem prostym i zrozumiałam, co nie zmienia faktu, że przypadki, jakie przywołuje angielski neurolog jako przykłady dysfunkcji mózgu, są przerażające. Żyjemy, kochamy, smucimy się, czytamy, pracujemy, narzekamy nie zastanawiając się nad tym, ile mamy szczęścia, że jednocześnie jesteśmy świadomi swego człowieczeństwa, widzimy świat, poruszamy się i pamiętamy, co robiliśmy pięć minut temu lub wczoraj, potrafimy zapanować nad słowami, rozumiemy słowa innych. Pacjenci doktora Sacksa te pozornie zwyczajne umiejętności utracili. Nieodwracalnie.
Tytułowy mężczyzna, który pomylił swoją żonę z kapeluszem to muzyk, chory na agnozję wzrokową, mający dobry wzrok, acz nie potrafiący zrozumieć na co patrzy; radzący sobie z chorobą za pomocą.... muzyki. Kolejny przypadek – blisko pięćdziesięcioletni człowiek, którego życie i wspomnienia zatrzymały się na okresie, kiedy miał lat dziewiętnaście. Za każdym razem rozmawiał z lekarzem jakby się spotkali po raz pierwszy, nie pamiętał zresztą nie tylko jego (czy personelu), ale w ogóle ostatnich trzydziestu lat życia. Albo opis młodej kobiety, która nie potrafi koordynować i kontrolować ruchów rąk i nóg. Albo mężczyzny, który nie potrafił rozpoznać własnej nogi. Albo kobiety, która całkowicie utraciła pojęcie „lewej strony”. Albo... albo... wszystkie przypadki opisane przez doktora Sacksa są równie niezwykłe, co przerażające. Przytrafiły się zwyczajnym, normalnym ludziom. Utracili na zawsze w mniejszym lub większym stopniu część siebie, swojego człowieczeństwa. Niektórym pacjentom udało się pomóc, niektórzy już na zawsze pozostali uwięzieni w swoim niedoskonałym mózgu, zagubieni w czasie lub przestrzeni.
Co najmniej dwa rozdziały poświęcone są zespołowi Tourette’a. Najbardziej znaną formą tej choroby jest nieustanne bluzganie wulgaryzmami. Sacks skupia się jednak przede wszystkim na wszelkiego rodzaju tikach czy naśladownictwie. Przyznaje przy tym, że świat „turetyków” najlepiej poznał obserwując ludzi na jednej z ulic Nowego Jorku. Wielkie miasto, wielki stres, wiele twarzy do oglądania. Przy okazji można dojść do konkluzji, że świat pełen jest ludzi, którzy cierpią albo na jakiś niedostatek, albo nadmiar czegoś. Nieświadomi, nie potrafimy dostrzec tego co najważniejsze: naszego zdrowia, naszej samodzielności i wszelkich zdolności, dzięki którym możemy się cieszyć, smucić i wieść w miarę normalne życie.
Moja ocena: 5.5

wtorek, 5 listopada 2013

Robert D. Hare „Psychopaci są wśród nas”

Robert D. Hare, Psychopaci są wśród nas, Znak, Kraków 2010, 275 s.

Większość z nas reaguje odrazą, ale i ciekawością na doniesienia o bezlitosnych, pozbawionych sumienia zabójcach, którzy coraz częściej pojawiają się w filmach, programach telewizyjnych i prasie. Seryjni mordercy pokroju Teda Bundy'ego i Johna Wayne'a Gacy'ego, bezwzględnie łamiący zasady społeczne, stanowią szczególnie dramatyczne przykłady psychopatów. Ludzie z tym zaburzeniem osobowości są w pełni świadomi konsekwencji swoich czynów, znają różnicę pomiędzy dobrem i złem, a jednak wykazują przerażający egocentryzm, brak skrupułów i niezdolność do troszczenia się o los innych. Szczególnie zaś przeraża, że osobom postronnym wydają się zwykle całkiem normalni. Doktor Robert D. Hare przedstawia charakterystykę tych niebezpiecznych mężczyzn i kobiet opartą na dwudziestopięcioletnich badaniach naukowych, barwnie opisując świat oszustów, kanciarzy, gwałcicieli i najrozmaitszych drapieżców, którzy oczarowują, kłamią i brutalnie torują sobie drogę przez życie. Czy powinniśmy uważać ich za ludzi chorych, czy po prostu złych? Jak możemy ich rozpoznać? I jak mamy się przed nimi chronić? Książka doktora Hare dostarcza wiarygodnych i nieraz zaskakujących informacji wszystkim, którzy pragną zrozumieć to destrukcyjne zaburzenie psychiczne.

Robert Hare przystępnie tłumaczy laikom (w tym autorce niniejszej recenzji) kim są psychopaci. Przede wszystkim zaś wyjaśnia na czym polega różnica terminologiczna między socjopatą a psychopatą. Chociaż oba terminy stosowane są naprzemiennie, to różnica pomiędzy nimi istnieje. Socjolodzy, kryminolodzy oraz niektórzy badacze i klinicyści uważają, iż zachowanie socjopaty ukształtowały warunki społeczne i przeżycia z dzieciństwa. Robert Hare skłania się jednak ku przekonaniu, że równie istotne są czynniki psychiczne, biologiczne i genetyczne.
Wraz z całym zespołem klinicystów autor książki opracował narzędzie diagnostyczne, dzięki któremu można rozpoznać psychopatę, bez obawy, że tak bezwzględną etykietkę przyklejono komuś ze zwykłą dewiacją społeczną lub po prostu notorycznemu kryminaliście. Obecnie „Skala Obserwacyjna Skłonności Psychopatycznych” stosowana jest przez wielu psychiatrów w wielu krajach. Interesujące (i jednocześnie przerażające) jest to, że do podstawowych symptomów psychopatii Hare zalicza tak zdawałoby się niewinne cechy jak: łatwość wysławiania się, powierzchowny urok czy płytkość uczuć. Do tego dochodzą braki – wyrzutów sumienia, poczucia winy, empatii. Nie przedstawiam wszystkich symptomów, można znaleźć je w książce. Niektóre brzmią znajomo, bo powtarzane są w dziesiątkach filmów czy książek o fikcyjnych psychopatach.
Hare dokładnie opisuje każdy symptom i za każdym razem przestrzega, aby nie bawić się w domorosłego psychiatrę, bo można tym bardziej zaszkodzić niż pomóc. Brak poczucia winy brzmi niby niegroźnie, ale kiedy czyta się autentyczną wypowiedź więźnia, że „po co mnie wkurzał [zamordowany]? Zresztą, wcale nie cierpiał. Pchnięcie nożem w tętnicę to najlżejsza śmierć”- dreszcze przebiegają po plecach. Jak łatwo jest usprawiedliwić zło. Sumienie jest dla psychopatów tylko definicją wymyśloną przez innych, pustymi słowami, których nie pojmują.
Równie wstrząsający przykład podano na brak empatii. Tym razem odpowiedzi udzieliła kobieta, która pozwalała swojemu partnerowi molestować jej pięcioletnią córkę: „Kompletnie mnie wykończył. Miałam już dość seksu na tamten wieczór”. No ludzie! I takie coś nazywało siebie matką!!!
Przy okazji Hare zaznacza, że psychopata nie jest synonimem seryjnego mordercy. Tych ostatnich jest w Ameryce Północnej mniej niż stu, a jednocześnie kontynent ten zamieszkują dwa lub trzy miliony psychopatów. Nie wiadomo jak dane te przekładają się na Europę, ale chwilami czytając opracowanie Hare’a, miałam ochotę zamknąć drzwi na cztery spusty i już nigdy nie wychodzić. Inna sprawa, że to też by nie pomogło, bo Internet jest fantastycznym łowiskiem ofiar psychopatów.
Chyba najbardziej przerażająca w psychopatach jest ich skłonność do brutalności i agresji. Nie mają zahamowań przed zadawaniem psychicznych czy fizycznych cierpień. Stosują przemoc bo mogą, bo lubią, bo chcą.
Psychopatyczni mężowie, którym kobiety nigdy nie mogą dogodzić – to temat również dobrze znany. Ignorowanie chorych zachowań, dokładanie wszelkich starań, aby być tą najlepszą, najukochańszą żoną. A w zamian – agresja, brutalne słowa, oszustwa, zdrady. Czasami szukanie porady u specjalisty. A diagnoza odnośnie psychopatii jest jednoznaczna: tego się nie da wyleczyć. I chyba to jest najgorsze. Nie można „naprawić” braku sumienia, braku pozytywnych uczuć. Nie ma na to lekarstwa ani skutecznej terapii. Psychopaci nie widzą w swoim zachowaniu żadnych nieprawidłowości ani emocjonalnych, ani psychicznych. Nie potrafią przyjąć do wiadomości dlaczego mieliby zmienić swoje zachowanie i w czym jest ono niewłaściwe.
Najgorsze jest to, że po lekturze książki Hare’a dochodzi się do wniosku, że faktycznie otaczają nas nie tylko ludzie zrównoważeni, ale i psychopaci. Hare podsuwa fakty medyczne i przykłady zachowań takich osób, stara się uczulić czytelnika na otoczenie. Czytając thrillery i oglądając filmy pokroju „Milczenie owiec” warto pamiętać, że psychopaci istnieją nie tylko w świecie fikcji. I że najlepiej się ich po prostu wystrzegać.
Moja ocena: 5

czwartek, 29 grudnia 2011

Julie Gregory „Mama kazała mi chorować”

Nie wiem jak zacząć. Bo nie mieści mi się w głowie, jak najważniejsza osoba w życiu dziecka może być tak okrutna, podła i zapatrzona w siebie. Matka Julie Gregory to potwór, chory potwór, który od najmłodszych lat życia dziewczynki wmawiał jej chorobę serca, migreny, alergie. Potwór, który za wszelką cenę dążył do operacji córki na otwartym sercu, jakoby dla dobra dziecka; potwór, który widząc bladość córki twierdził, że to migrena i kazał jej przyjmować tabletki, po których dopiero zaczynał się nieznośny ból głowy.
Można powiedzieć, że dziewczyna miała szczęście, bo nie była molestowana seksualnie. Z drugiej jednak strony – przez lata krzywdziła ją matka. Z matkami różnie bywa, są lepsze i gorsze, są nadmiernie opiekuńcze i stosujące „zimny chów”, są alkoholiczki i matki z prawdziwego zdarzenia; zazwyczaj jednak łączy je jedno: pragną chronić swe dziecko, kochają je, są (bywają) dla dzieci wsparciem i opoką. Julie Gregory takiego wsparcia nie miała, bo jej matka za wszelką cenę pragnęła udowodnić niezliczonym lekarzom, że ma chorą córkę. Przez lata żaden z kardiologów, żaden z internistów nie zainteresował się na tyle chorobą Julie, by zrozumieć, że chora (psychicznie) jest jej matka, a nie ona – mała pacjentka.
Julie Gregory przedstawia koszmarny obraz swego dzieciństwa, dzieciństwa swego brata i dzieci, które trafiały do jej rodziny. Ojciec wiecznie usadowiony w fotelu, oglądający telewizję i (na własne życzenie) wyłączony z życia rodziny. Mała zagłodzona Julie ciągająca worki z cementem, zwoje drutu kolczastego, worki z obrokiem dla koni, pozbawiona dzieciństwa i miłości. Dzieci z rodzin patologicznych, które miały u Gregorów znaleźć wytchnienie po koszmarze domu rodzinnego, trafiały na kolejną patologię, bicie, przemoc, głodzenie.
Julie Gregory uciekła z domu mając 16 lat. Miała zeznawać w sądzie przeciwko swojej matce. Niestety nie zapewniono jej odpowiedniej opieki i wsparcia, zatem musiała zrezygnować z opowiedzenia prawdy o swojej rodzinie. Dorośli patrzyli na nią, jak na kłamczuchę, wyrodne dziecko pragnące zniszczyć dobre imię swej matki. Do bólu fizycznego doszło zagubienie, niemożność odnalezienia się w normalnym świecie. I dopiero wiedza o zastępczym syndromie Münchhausena, a co za tym idzie zrozumienie motywów, jakimi kierowała się matka, odmieniło życie dziewczyny. Nadal jednak pozostała z tym sama, bo większość terapeutów, do których się zwracała, nie miała pojęcia o istnieniu takiego syndromu, nie bardzo też rozumieli o czym dziewczyna mówi. Była sama, bo jej brat wolał wyprzeć z pamięci dzieciństwo, a jej ojciec, mimo rozwodu, nigdy nie przyznał, że nie dbał o to, że żona niszczy zdrowie córki.
Najsmutniejsze jest to, że kiedy Julie Gregory po wielu latach odwiedziła swoją matkę, ujrzała kolejną dwójkę „przybranych” dzieci, którym matka już zaczęła wynajdować choroby i zmuszać niemalże do niewolniczej pracy.
Moja ocena: 6