Mary Higgins Clark, Carol Higgins Clark, Festiwal Radości, Prószyński i S-ka, Warszawa 2009, 183 s.
W miasteczku Branscombe w stanie New Hampshire wszyscy przygotowują
się do pierwszego bożonarodzeniowego Festiwalu Radości. W wieczór poprzedzający
rozpoczęcie festynu kilku przyjaciół dowiaduje się, że wygrało sto
osiemdziesiąt milionów dolarów na loterii. Jeden z nich, Duncan, w ostatniej
chwili zrezygnował z gry. A potem zniknął. Drugi kupon z wylosowanymi liczbami
został nadany w sąsiedniej miejscowości, ale właściciel się nie ujawnia. Czy
możliwe, że jest nim Duncan? I że zrobił to w tajemnicy przez kolegami?
Dziś tak bardziej pożegnaniowo, najpierw po czterech latach
skończyłam publikowanie aforyzmów Stanisława Jerzego Leca z jego „Myśli
nieuczesanych” (strach pomyśleć, jak bardzo zmieniło się w tym czasie moje życie),
a teraz recenzja ostatniej książki przeczytanej w 2014.
Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby wypożyczyć a tym bardziej
przeczytać powiastkę Mary Higgins Clark i jej córki. Chyba wciąż w skrytości
ducha liczyłam na miłe zaskoczenie w stylu „Krzyku pośród nocy”. I po raz
kolejny zaskoczenie zastąpiło rozczarowanie.
„Festiwal Radości” jest mdły jak prawie wszystkie przedświąteczne
reklamy: malowniczy śnieg, śliczna choinka na głównym placu, szczęśliwi ludzie
i zero trosk. A co najbardziej przydałoby się jako prezent świąteczny? Forsa.
Najlepiej duża forsa. I o niej traktuje „Festiwal Radości”. O wygranej na
loterii, podwójnych kuponach i egoizmie. Wszystko przyprawione odrobiną zbrodni
acz nadal niestrawne i nudne. I do bólu przewidywalne. Czyta się to bardzo
szybko i jeszcze szybciej zapomina. Nie moja bajka.
Moja ocena: 0.5
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz