środa, 23 marca 2016

Wilkie Collins „Tajemnica pałacu w Wenecji” aka „Nawiedzony hotel”

Willkie Collins, Tajemnica pałacu w Wenecji, Akapit, Katowice 1992, 175 s.

Zagadkowa kobieta staje się przyczyną zerwania zaręczyn Agnieszki Lockwood z jej dalekim kuzynem, lordem Montbarrym, a następnie zostaje jego żoną. To początek historii, w której losy obu kobiet są ze sobą splecione, a udział w akcji biorą nawet duchy. Nadprzyrodzone wydarzenia, szybkie tempo akcji i mnożące się tajemnice to główne atuty tej klasycznej prozy.

Po pierwsze – w 2015 roku Zysk i S-ka wydały tę minipowieść pod tytułem „Nawiedzony hotel”. Po drugie – nie należy się sugerować okładką (i serią) wydawnictwa katowickiego, ani też literówką w imieniu autora, bo jest to ten sam utwór. A po trzecie – nie jest to poziom „Kobiety w bieli”, jednak czyta się dobrze, choć początek przypominał mi nieco „Moją kuzynkę Rachelę” Daphne du Maurier, acz ta pani lubiła „inspirować się” cudzymi pomysłami, więc proszę się nie sugerować, bo „Tajemnica pałacu w Wenecji” aka „Nawiedzony hotel” powstał ponad 70 lat wcześniej.
Hrabina Narona od początku ukazana jest jako kobieta egzaltowana i nadwrażliwa. Nie przeszkadza jej to jednak zakręcić się wokół Herberta Westwicka – spadkobiercy tytułu Lorda Montbarry na tyle skutecznie, by odwieść go od planowanego ślubu ze skromną i spokojną Agnieszką Lockwood. Już jako Lady Montbarry wyjeżdża z mężem i bratem do Wenecji, gdzie niespodziewanie lord umiera. I tu zaczyna się druga część opowieści, gdzie kwestie towarzyskiego ostracyzmu schodzą na dalszy plan, a rodzina Westwicków przeżywa chwile przerażenia w nowo otwartym hotelu. Collins sięgnął do tradycji powieści grozy, zjawisk nadprzyrodzonych i połączył to z wątkiem romansowym i kryminalnym. Choć zazwyczaj zjawy pokazują się w starych zamczyskach, u Collinsa zjawiska paranormalne mają miejsce nie w jakiejś opustoszałej siedzibie, lecz w numerze hotelowym, gdzie wokół przewijają się może nie tłumy, ale jednak spore ilości gości. Jest to chyba pierwsza powieść, gdzie bohaterem jest właśnie hotel, miejsce równie wdzięczne do snucia intryg i na tyle anonimowe, by pozornie wydawać się nieszkodliwym.
Postacie kobiece zarysowane są wyraźnie: ciemnowłosa Dalmatynka, hrabina Narona, jest postacią demoniczną, typową femme fatale, z kolei Agnieszka Lockwood, przez całą powieść ukazywana jako stworzenie szlachetne i wspaniałomyślne, to typowy angielski słowik. Ale to mieści w konwencji i jest to do wybaczenia. Jeśli chodzi o sceny przerażające, są one tak literacko dopracowane, że bardziej zwraca się uwagę na styl niż na strach. Sama zbrodnia jednak godna jest zwichrowanych umysłów Lisy Gardner czy Sharon Bolton, choć uprzedzam, że koniec nie jest klasyczny i można poczuć pewien niedosyt. Ale powieść Wilkiego Collinsa to dobry przykład dobrej literatury popularnej końca XIX wieku. Więcej jest w „Tajemnicy pałacu...” położonego nacisku na opisy stanów psychologicznych poszczególnych osób niż scen mrożących krew w żyłach. Innymi słowy jest to horror iście w wiktoriańskim stylu.
Moja ocena: 4

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz