Charlotte Link, Lisia Dolina, Sonia Draga, Katowice 2013,
484 s.
Słoneczny sierpniowy dzień kończy się dla Matthew Willarda
koszmarem. Wracając ze spaceru z psem, dociera na opustoszały parking, na
którym powinna czekać na niego żona. Zastaje tylko samochód, po Vanessie ginie
wszelki ślad. Matthew jest przekonany, że Vanessa nie odeszła z własnej woli,
nie domyśla się jednak całej przerażającej prawdy: kobieta została uprowadzona.
Porywacz, wielokrotnie skazany kryminalista Ryan Lee, zanim jeszcze zacznie się
domagać okupu, zostaje aresztowany z powodu udziału w bójce i ląduje za
kratkami. Ryan nie ma odwagi wyjawić prawdy nawet swemu adwokatowi, choć wie,
jaki okrutny los czeka porwaną.
Mam kłopot z Charlotte Link, niby ma ciekawe pomysły, umie
je ciekawie rozwinąć, bohaterowie są w porządku, a jednak nie potrafię się w
pełni cieszyć lekturą jej książek. Link przy całym swym warsztatowym
profesjonalizmie pozostaje bardzo... niemiecka. W jej książkach brakuje
finezji, zaskoczenia, ożywczej zmiany akcji. Jak na powieści-czytadła, książki
Link są za bardzo obyczajowe.
I tak było z „Lisią Doliną”. Sięgnęłam po tę książkę
wiedząc, że będzie w niej coś, czego nie lubię – porwanie. A przecież już na
prawie na początku Link wprowadziła element grozy – porwanie, chociaż się
udało, to pozostało sprawą nierozwiązaną. Przez cały czas lektury towarzyszyła
mi myśl o ofierze zamkniętej w skrzyni, jej strachu i niemocy.
Ryana Lee, poprzez to jak wielkim okazał się tchórzem, nijak
nie da się polubić. Wydaje się, że facet prześlizguje się przez życie niczym
glizda, a na najbardziej tracą na znajomości z nim jego najbliżsi, czy raczej
najbliższe, bo dziwne wypadki dotyczą kobiet z jego otoczenia.
I powinno się czytać „Lisią Dolinę” z zapartym tchem, bo
przecież Link serwuje czytelnikom nie jedną, lecz kilka zagadek. A tego „zapartego
tchu” w powieści mi zabrakło. Gorzej, w pewnym momencie powieść zaczęła się
niepokojąco dłużyć. Co przy wzrastającej irytacji na wszechobecne zwroty „Mr.”,
„Mrs.” i „Miss” (nie wiem, dlaczego Link, skoro rzecz się działa w Wielkiej
Brytanii i pisała o Brytyjczykach, więc teoretycznie mówili oni po angielsku,
zdecydowała się na takie kuriozum. A tłumacz bezmyślnie to powielił) na pewno
lekturze nie pomagało. Kroplą przepełniającą czarę rozczarowania okazało się zaś
zakończenie – ujęte w kilka lapidarnych zdań. Jak mówiłam – niemiecka precyzja
i iście niemiecki brak fantazji.
I na koniec: skoro Ryan Lee nazwał pewien zakątek „Lisią Doliną”,
to dlaczego u licha, w tytule „dolina” jest pisana z małej litery?
Moja ocena: 3.5
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz