Wojciech Tochman, Eli, Eli, Czarne, Wołowiec 2013, 135 s.
Kto przeczyta „Eli, Eli”, może już nigdy nie będzie
podróżował jak przedtem. Wojciech Tochman opowiada nam o Filipinach, jakich nie
znamy, o świecie najuboższych, którzy od lat żyją w slumsach i na cmentarzach Manili.
Ale nie jest to książka tylko o nich. Jest i o nas.
Wszyscy coraz więcej podróżujemy, coraz więcej fotografujemy świat. Ale nie widzimy tego, o czym pisze Tochman, i co fotografuje Wełnicki. Tego, co pod powierzchnią: cierpienia i bólu. Bo się na nie uodporniliśmy. Tochman odwraca obiektyw, przygląda się nam, ale i sobie, naszemu spojrzeniu na tragedię, na Innego, i dokonuje odnowienia empatycznej więzi.
Wszyscy coraz więcej podróżujemy, coraz więcej fotografujemy świat. Ale nie widzimy tego, o czym pisze Tochman, i co fotografuje Wełnicki. Tego, co pod powierzchnią: cierpienia i bólu. Bo się na nie uodporniliśmy. Tochman odwraca obiektyw, przygląda się nam, ale i sobie, naszemu spojrzeniu na tragedię, na Innego, i dokonuje odnowienia empatycznej więzi.
Takie są skutki, jak się książkę opisuje po miesiącach
odczekania, a nie na gorąco. Najpierw byłam „Eli, Eli” oszołomiona, potem
przyszła refleksja. Refleksja będzie na koniec, teraz postaram się wyważyć to,
co czułam wcześniej i to, co czuję teraz.
Tochman wraz z fotografem Grzegorzem Wełnickim zapuszczają się
w slumsy Filipin i starają się ukazać całą nędzę wegetujących tam ludzi, z
zaznaczeniem, że nieopodal rozwija się konsumpcjonizm: banki, najdroższe
hotele, atrakcje dla nieświadomych niczego turystów. Tochman opisuje
sfotografowanych bohaterów z upartym sarkazmem, który ma zwrócić na nich uwagę
czytelnika. Wyśmiewając ich, chce, aby czytelnik pochylił się nad ich losem.
Tochman chce szokować i wstrząsnąć, ale wydaje się nie panować nad tym, co
pisze. Za bardzo narzuca swój punkt widzenia, stylizuje się na Kapuścińskiego
i... nie bardzo mu się udaje. Owszem, historie większości opisanych
Filipińczyków są przejmujące, szczególnie chorej kobiety, dzieci mieszkających
na cmentarzu, lub tych mieszkających przy Onyxie. Ale też i takie portrety najszybciej
wzruszą, zwrócą uwagę. Czy to Tochmana, czy innych „ludzi z Jezusem na ustach”,
którzy „dają dzieciom po lizaku i od razu chcą duszy”[1],
czy wreszcie czytelników. Bo przy nich, Danilo Hernandez, co ma „wieczny wkurw
w oczach, szkielet na wierzchu, piękne dziary”[2] to
tylko kolejny kryminalista, podobny do tych, których opisał Drauzio Varella w „Ostatnim
kręgu”. Różnią ich kontynenty i kwestia bycia lub nie bycia na wolności. Bieda
pozostała taka sama. I właśnie... czy Tochman musiał jechać aż na Filipiny,
tłuc się kilkadziesiąt godzin samolotem, żeby tę biedę, smród i wyzysk pokazać?
Bo gdyby się bardziej orientował w sytuacji Europy, pojechałby na południe
kontynentu i znalazłby również rodziny wegetujące w skrajnym ubóstwie na
wysypiskach śmieci, porzucone dzieci i ciągle obecną śmierć. Ale wówczas bieda
straciłaby rys egzotyki.
Są jeszcze fotografie Grzegorza Wełnickiego. Na pierwszych
stronach „Eli, Eli” Tochman opisuje (nie podając nazwiska fotografa) słynne
zdjęcie dziewczynki z sępem, które stało się w końcu przekleństwem Kevina
Cartera (ja nazwisko podaję). Słowa autora ociekają sarkazmem i jadem,
oskarżają i stają się jednocześnie usprawiedliwieniem dla statycznego stylu Wełnickiego.
Jego prace niestety do mnie nijak nie przemawiają. Maniera ukazywania dosłownie
nagiej prawdy w miękkim świetle, upozowanej, sztywnej i nieprawdziwej odstaje
od prawdy, którą chciał ukazać Tochman. Spodobały mi się tylko dwa zdjęcia, to
z junk shopu (s.108), za które przyszło autorom zapłacić i Josephine z perłą
(s. 116), bo opowiada jakąś historię, chociaż poprzez nadmiernie rozwinięty przemysł
filmowy i tak najpierw przychodzi na myśl Scarlett Johansson, a dopiero potem obraz
Vermeera. Ale to już nie wina fotografa.
Mieszane mam uczucia, choć
chcę wierzyć, że Tochman intencje miał wzniosłe.
Moja ocena: 3
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz