Amy Chua, Bojowa pieśń tygrysicy, Prószyński i S-ka, Warszawa 2011, 280 s.
Marzeniem każdego dobrego rodzica jest zapewnić dziecku
„udany start”. Jak się okazuje, można robić to na różne sposoby. Amy Chua
wyróżnia dwie metody, zachodnią i chińską, której sama jest wyznawczynią i w
myśl której wychowała swoje dwie córki. „Bojowa pieśń tygrysicy” to
fascynujący, pełen humoru i lekkości zapis codziennych zmagań matki
wymagającej, lecz kochającej bez reszty. Bez względu na skrajną – z punktu
widzenia „zachodniego” czytelnika – postawę autorki, niejeden rodzic
zweryfikuje swoje metody wychowawcze. I być może zarumieni się ze wstydu.
Szczerze mówiąc, gdybym mogła
zacząć wychowanie swoich córek od początku, to kto wie, czy nie
zainspirowałabym się przynajmniej niektórymi pomysłami Amy Chua. Owszem, ta
kobieta wymaga (aż za) wiele od swoich córek, ale i z siebie daje wszystko.
W „Bojowej pieśni tygrysicy”
opisuje siebie jako „chińską matkę”, która „wychodzi z założenia, że (1) naukę
stawiamy na pierwszym miejscu; (2) szóstka minus to zły stopień; (3) dziecko ma
wyprzedzać resztę klasy w matematyce o dwa lata; (4) nie należy chwalić dzieci
publicznie; (5) jeśli dziecko kiedykolwiek poróżni się z nauczycielem lub
instruktorem, zawsze stajemy po stronie nauczyciela lub instruktora; (6) dzieci
mogą uczestniczyć jedynie w zajęciach, w których jest szansa na zdobycie
medalu, (7) złotego, oczywiście.”[1]
Przeczytałam ten fragment swojej starszej córce i nastąpiła typowa (zachodnia?)
reakcja, że uważam ją za gorszą, że powinnam sobie zmienić dziecko, że mogę tak
wychowywać młodszą etc. A przecież, chociaż nie zgadzam się z Chua, że szóstka
minus to zły stopień, to jednak byłoby miło, gdyby te szóstki pojawiały się w
dzienniku przy nazwisku mojej córki.
Chua jest kobietą
zdeterminowaną, chwilami despotyczną. Z jednej strony pisze, że nie chce robić
z dzieci chińskich zombie, z drugiej – sama wybiera im hobby i w chwili, kiedy
dochodzi do buntu, nie odpuszcza. Odwrotnie – zwiększa stopień trudności. Ale
czy ktoś zauważył, jak bardzo i sama matka przykłada się do tego, żeby córki
ćwiczyły poprawnie? Jest taki fragment w książce, gdzie Chua cytuje swoje uwagi
odnośnie tego, jak córka powinna grać dany utwór. Czy rodzice posyłający swe
dzieci na lekcje fortepianu, skrzypiec interesują się tym, co ich pociechy
ćwiczą? Czy starają się wskazać im słabsze punkty, które należy poprawić? Śmiem
wątpić. W towarzystwie chwalą się umiejętnościami latorośli, sami jednak nie
współtworzą ich sukcesu.
Tak sobie myślę, że „Bojową
pieśń tygrysicy” powinny czytać sobie kobiety w ciąży jako lekturę poglądową,
jak można wspomóc rozwój dziecka. I ile z siebie trzeba dać, aby to dziecko
wyprawić w świat z jak najprzydatniejszym bagażem umiejętności. Kiedyś
myślałam, że jestem matką wymagającą, bo uczyłam starszą córkę czytania, kiedy
miała pięć lat. Potem się okazało, że znajomy uczył swego syna już w wieku lat
dwóch. Ale i tak to wszystko pikuś przy determinacji Chua. „W przedszkolu [Sophia]
nie miała sobie równych, zwłaszcza w matematyce. Podczas gdy inne dzieci uczyły
się liczyć do dziesięciu w twórczy, amerykański sposób - za pomocą patyczków,
koralików i liczydeł – nauczyłam Sophię dodawania, odejmowania, mnożenia, dzielenia,
ułamków i dziesiętnych na nudną, chińską modłę.”[2]
Taaak... A ja chciałbym dodać, że moja pięciolatka nie jest w przedszkolu
uczona nawet liczenia do dziesięciu, nie mówiąc już o literach i alfabecie.
Ja nie twierdzę, że Amy Chua
ma we wszystkim rację i wszystko wie najlepiej, ale gdyby rodzice (w tym ja)
przykładali więcej uwagi do edukacji już od najmłodszych lat, to może nie
byłoby takiego psioczenia, że inni są lepsi, zdobywają lepsze miejsca pracy,
osiągają więcej? Bo my zbytnio zgnuśnieliśmy. Kiedyś nie do pomyślenia było,
żeby dziecko trzyletnie nosiło pieluchę, teraz widok ten staje się coraz
częstszy. Tak jest wygodniej niż ruszyć się i przyuczyć malucha do nocnika.
Pewnie, że są wyjątki, ale nikną one w powodzi tego, że najczęściej najpierw
cieszymy się na dziecko, a potem sadzamy je przed telewizorem, żeby nie
przeszkadzało. Albo obarczamy nadmierną ilością obowiązków, aby tylko nie
siedziało w domu i... też nie przeszkadzało.
I wyszła mi z recenzja wielka
smuta o kondycji dzieci dzisiejszych. A chciałam tylko napisać, że Chua pisze
nie tylko o swoich sukcesach wychowawczych, ale i nie wzdraga się wspominać
swoich porażek. Bo chociaż starsza córka wydaje się bardziej ugodowa, to
młodsza jest równie harda jak matka. I również potrafi postawić na swoim.
Jednakże największą „porażką” okazały się psy – samojedy, które okazały się odporne
na wszelkie bardziej skomplikowane formy tresury.
Od blisko dwóch dekad
pojawiają się autobiografie „zwykłych ludzi”, jednak w przytłaczającej
większości są to wspomnienia związane z bólem, patologią, depresją. Wspomnienia
Amy Chua są natomiast zapisem dobrze sytuowanej rodziny, w której egzekwowany
jest chiński model wychowania. I można się z nim zgadzać lub nie, ale jedno przyznać
trzeba: nie wydaje się, by ta rodzina była nieszczęśliwa. W styczniu tego roku
córki Amy Chua wypowiedziały się o swoim dzieciństwie. Obie przyznały, że było
szczęśliwe, przy czym starsza bardziej bała się zawieść ojca, a młodsza uznała,
że owszem, bywało trudno. Obie studiują, a na zdjęciach nie widać, żeby ich
uśmiechy były wymuszone. Może więc coś w tym chińskim wychowaniu jest?
Moja ocena: 4.5
[1]
A. Chua, Bojowa pieśń tygrysicy, Prószyński i S-ka, Warszawa 2011, s. 14.
[2]
Ibidem, s. 16-17.
Źródło zdjęcia: https://thedianerehmshow.org/shows/2011-01-12/amy-chua-battle-hymn-tiger-mother
Źródło zdjęcia: https://thedianerehmshow.org/shows/2011-01-12/amy-chua-battle-hymn-tiger-mother
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz