wtorek, 15 marca 2016

Amy Chua „Bojowa pieśń tygrysicy”

Amy Chua, Bojowa pieśń tygrysicy, Prószyński i S-ka, Warszawa 2011, 280 s.

Marzeniem każdego dobrego rodzica jest zapewnić dziecku „udany start”. Jak się okazuje, można robić to na różne sposoby. Amy Chua wyróżnia dwie metody, zachodnią i chińską, której sama jest wyznawczynią i w myśl której wychowała swoje dwie córki. „Bojowa pieśń tygrysicy” to fascynujący, pełen humoru i lekkości zapis codziennych zmagań matki wymagającej, lecz kochającej bez reszty. Bez względu na skrajną – z punktu widzenia „zachodniego” czytelnika – postawę autorki, niejeden rodzic zweryfikuje swoje metody wychowawcze. I być może zarumieni się ze wstydu.

Szczerze mówiąc, gdybym mogła zacząć wychowanie swoich córek od początku, to kto wie, czy nie zainspirowałabym się przynajmniej niektórymi pomysłami Amy Chua. Owszem, ta kobieta wymaga (aż za) wiele od swoich córek, ale i z siebie daje wszystko.
W „Bojowej pieśni tygrysicy” opisuje siebie jako „chińską matkę”, która „wychodzi z założenia, że (1) naukę stawiamy na pierwszym miejscu; (2) szóstka minus to zły stopień; (3) dziecko ma wyprzedzać resztę klasy w matematyce o dwa lata; (4) nie należy chwalić dzieci publicznie; (5) jeśli dziecko kiedykolwiek poróżni się z nauczycielem lub instruktorem, zawsze stajemy po stronie nauczyciela lub instruktora; (6) dzieci mogą uczestniczyć jedynie w zajęciach, w których jest szansa na zdobycie medalu, (7) złotego, oczywiście.”[1] Przeczytałam ten fragment swojej starszej córce i nastąpiła typowa (zachodnia?) reakcja, że uważam ją za gorszą, że powinnam sobie zmienić dziecko, że mogę tak wychowywać młodszą etc. A przecież, chociaż nie zgadzam się z Chua, że szóstka minus to zły stopień, to jednak byłoby miło, gdyby te szóstki pojawiały się w dzienniku przy nazwisku mojej córki.
Chua jest kobietą zdeterminowaną, chwilami despotyczną. Z jednej strony pisze, że nie chce robić z dzieci chińskich zombie, z drugiej – sama wybiera im hobby i w chwili, kiedy dochodzi do buntu, nie odpuszcza. Odwrotnie – zwiększa stopień trudności. Ale czy ktoś zauważył, jak bardzo i sama matka przykłada się do tego, żeby córki ćwiczyły poprawnie? Jest taki fragment w książce, gdzie Chua cytuje swoje uwagi odnośnie tego, jak córka powinna grać dany utwór. Czy rodzice posyłający swe dzieci na lekcje fortepianu, skrzypiec interesują się tym, co ich pociechy ćwiczą? Czy starają się wskazać im słabsze punkty, które należy poprawić? Śmiem wątpić. W towarzystwie chwalą się umiejętnościami latorośli, sami jednak nie współtworzą ich sukcesu.
Tak sobie myślę, że „Bojową pieśń tygrysicy” powinny czytać sobie kobiety w ciąży jako lekturę poglądową, jak można wspomóc rozwój dziecka. I ile z siebie trzeba dać, aby to dziecko wyprawić w świat z jak najprzydatniejszym bagażem umiejętności. Kiedyś myślałam, że jestem matką wymagającą, bo uczyłam starszą córkę czytania, kiedy miała pięć lat. Potem się okazało, że znajomy uczył swego syna już w wieku lat dwóch. Ale i tak to wszystko pikuś przy determinacji Chua. „W przedszkolu [Sophia] nie miała sobie równych, zwłaszcza w matematyce. Podczas gdy inne dzieci uczyły się liczyć do dziesięciu w twórczy, amerykański sposób - za pomocą patyczków, koralików i liczydeł – nauczyłam Sophię dodawania, odejmowania, mnożenia, dzielenia, ułamków i dziesiętnych na nudną, chińską modłę.”[2] Taaak... A ja chciałbym dodać, że moja pięciolatka nie jest w przedszkolu uczona nawet liczenia do dziesięciu, nie mówiąc już o literach i alfabecie.
Ja nie twierdzę, że Amy Chua ma we wszystkim rację i wszystko wie najlepiej, ale gdyby rodzice (w tym ja) przykładali więcej uwagi do edukacji już od najmłodszych lat, to może nie byłoby takiego psioczenia, że inni są lepsi, zdobywają lepsze miejsca pracy, osiągają więcej? Bo my zbytnio zgnuśnieliśmy. Kiedyś nie do pomyślenia było, żeby dziecko trzyletnie nosiło pieluchę, teraz widok ten staje się coraz częstszy. Tak jest wygodniej niż ruszyć się i przyuczyć malucha do nocnika. Pewnie, że są wyjątki, ale nikną one w powodzi tego, że najczęściej najpierw cieszymy się na dziecko, a potem sadzamy je przed telewizorem, żeby nie przeszkadzało. Albo obarczamy nadmierną ilością obowiązków, aby tylko nie siedziało w domu i... też nie przeszkadzało.
I wyszła mi z recenzja wielka smuta o kondycji dzieci dzisiejszych. A chciałam tylko napisać, że Chua pisze nie tylko o swoich sukcesach wychowawczych, ale i nie wzdraga się wspominać swoich porażek. Bo chociaż starsza córka wydaje się bardziej ugodowa, to młodsza jest równie harda jak matka. I również potrafi postawić na swoim. Jednakże największą „porażką” okazały się psy – samojedy, które okazały się odporne na wszelkie bardziej skomplikowane formy tresury.
Od blisko dwóch dekad pojawiają się autobiografie „zwykłych ludzi”, jednak w przytłaczającej większości są to wspomnienia związane z bólem, patologią, depresją. Wspomnienia Amy Chua są natomiast zapisem dobrze sytuowanej rodziny, w której egzekwowany jest chiński model wychowania. I można się z nim zgadzać lub nie, ale jedno przyznać trzeba: nie wydaje się, by ta rodzina była nieszczęśliwa. W styczniu tego roku córki Amy Chua wypowiedziały się o swoim dzieciństwie. Obie przyznały, że było szczęśliwe, przy czym starsza bardziej bała się zawieść ojca, a młodsza uznała, że owszem, bywało trudno. Obie studiują, a na zdjęciach nie widać, żeby ich uśmiechy były wymuszone. Może więc coś w tym chińskim wychowaniu jest?
Moja ocena: 4.5


[1] A. Chua, Bojowa pieśń tygrysicy, Prószyński i S-ka, Warszawa 2011, s. 14.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz