
Jeśli zaś chodzi o resztę historii Browna. Nie dziwię się, że zabrał się za Waszyngton. Musiał wrócić do swych korzeni, aby zrozumieli go Amerykanie. Ukazać istotę historii własnego kraju – piękne wyzwanie. Swego czasu oglądałam „Skarb narodów” (2004) i tylko pusty śmiech mnie ogarnął nad tym naciąganym scenariuszem. Brown, mimo iż pisze o największej mądrości, o tajemnicach masonów, wyważa swe słowa tak, że nikogo nie oskarża, nikogo nie potępia. Stara się dociec zagadki. I trzeba się łapać na tym, że ta zagadka jest fikcyjna. Bo czyta się książkę jednym tchem.
Ale… jest i schemat. Powtarzam, jestem w połowie, a jednak uważam, że rozdział 57 powinien był zostać dodany znaczniej później. Bo odsłaniając tę tajemnicę widzimy już nie tylko pragnienie zdobycia wiedzy wszelakiej, ale i osobistą zemstę. Przepraszam za spoiler. Chciałabym się mylić, ale za dużo książek przeczytałam…
Jednakże „Zaginiony symbol” Browna spokojnie mógłby być o 200 stron cieńsza i tylko by na tym zyskała. Zagadka okazała się do bólu przewidywalna, a sam pisarz postanowił ułagodzić wszystkich, których wkurzył poprzednimi opowieściami z Robertem Langdonem w roli głównej. Stwarza coraz mniej prawdopodobne sytuacje, a żeby się z nich wyplątać wprowadza deus ex machina przynajmniej trzy razy. To już przesada.
Poza tym przynudza na końcu niemiłosiernie, staje ckliwy i płytki. Owszem, po „Kodzie Leonarda da Vinci” mógł nie napisać już ani słowa i osiąść na laurach; mógł też Brown popełnić totalnego gniota. „Zaginiony symbol” gniotem absolutnie nie jest, ale zaznaczam raz jeszcze – przydałyby się cięcia, które uwypukliłyby akcję i istotę tajemnicy. Po literaturze jaką tworzy Brown nikt się przecież nie spodziewa dywagacji filozoficznych, ani też odkrywczych idei. Ma dostarczać rozrywki, a nie – smęcić. To tyle w tym temacie.
Moja ocena: 3.5
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz