Wstrząsający dokument o życiu pewnej żydowskiej,
utalentowanej artystycznie rodziny, w której siedmioro z dziesięciorga
rodzeństwa urodziło się jako karły. W 1944 roku zostali deportowani do
Oświęcimia. Ovitzowie uniknęli śmierci, gdyż z powodu swego kalectwa stanowili
ciekawy obiekt badań dla słynnego "Anioła Śmierci", doktora
Mengelego. Opisując ich niezwykłe losy, autorzy książki ukazali kulisy
hitlerowskiej machiny śmierci, a także nieznane fakty związane z
funkcjonowaniem obozu w Auschwitz.
Odczucia co do książki mam ambiwalentne. Mogłabym łatwo
sklecić słodką laurkę, bo losy Ovitzów były niezwykłe. Przed wojną – w pewnej
mierze sławni, w czasie wojny nieobarczeni przez cztery lata etykietką „Żydzi”,
w końcu trafili do Oświęcimia i stali się obiektami zainteresowania doktora
Mengele. Po wojnie osiedli w Izraelu, gdzie pomimo trudności, udało się im
przystosować.
A teraz trochę faktów. Przed wojną w rodzinnej Rozavlei
Ovitzowie byli posiadaczami pierwszego radia; słuchając muzyki, poszerzali w
ten sposób swój repertuar. Jako pierwsi mieli też samochód. Było to tak
niezwykłe, że zdaniem jednego ze świadków, nawet stanie przy aucie było
przywilejem, a umycie go – stanowiło w ogóle zaszczyt nie lada. Kariera Ovitzów
rozwijała się wartko szczególnie w drugiej połowie lat trzydziestych. Po
wybuchu wojny, udało im się uzyskać tożsamość nie-Żydów. Podczas wojennych
występów musieli brać lekarskie zwolnienia, kiedy ktoś zamawiał ich na piątek
lub sobotę. Ponad pracę stawiali swoją skrywaną religię.
Najbardziej kontrowersyjny jest jednak czas, który spędzili
w Oświęcimiu. Od momentu trafienia na rampę, Miki Ovitz nieustannie rozdawał
wizytówki Trupy Liliputów i wszyscy Ovitzowie wciąż rozprawiali o swoich
talentach. Mengele zainteresował się nimi z powodu ich wzrostu i pokrewieństwa,
stali się „wymarzonymi” obiektami do eksperymentów: siedmioro spokrewnionych
karłów. Byli prawdopodobnie jedyną rodziną, której nie rozłączono w Oświęcimiu
i która w całości przeżyła obóz. Kwestią sporną był ich udział w „nocnym życiu”
obozu. Perla Ovitz, z którą rozmawiali Yehuda Koren i Eilat Negev, stanowczo
zaprzeczała, jakoby coś takiego miało miejsce. Jednak więźniowie, którzy
również przeżyli Oświęcim, pamiętają Ovitzów inaczej – żyli w miarę normalnie,
nosili własne ubrania, o wiele cieplejsze niż przydziałowe pasiaki, nie musieli
się obawiać komory gazowej, nie musieli korzystać ze wspólnych latryn, nie
uczestniczyli w morderczych apelach, nie można było podnieść na nich ręki,
często widziano ich, jak szli „śpiewać”. Czy chcieli się do tego przyznać, czy
nie – Mengele otoczył ich swą „opieką”, przy okazji pobierając z nich litry
krwi i dokonując bezustannych pomiarów.
Po wojnie, po różnych przejściach Ovitzowie trafili wreszcie
do Izraela, gdzie przez jakiś czas kontynuowali swoje występy. Zaskoczyło ich,
że opowieści o holokauście trafiają w próżnię, Żydów w Izraelu ten temat nie
interesował. Dopiero dwadzieścia lat później, Ovitzów poproszono, aby
opowiedzieli o swych oświęcimskich przeżyciach. Koren i Negrev tłumaczą to w
sposób następujący:
„Od 1939 roku Żydzi w Palestynie zostali
odcięci od swoich rodzin w okupowanej przez nazistów Europie. Dziesięć lat później
nowo przybyli przywozili ze sobą straszną pewność, że rodzice i rodzeństwo już
nie żyją. Poczucie winy, że nie zrobili wszystkiego, co można było zrobić dla
swoich europejskich braci i sióstr, zamknęło serca Izraelczyków na niekończące
się wynurzenia o cierpieniu i horrorze. Jednocześnie Izrael nosił żałobę po
wielu młodych mężczyznach, którzy stracili życie w pierwszej wojnie
palestyńskiej: przemożny ból, który zostawiał niewiele miejsca na współczucie
ocalonym albo żałowanie tych, którzy stracili życie w innym miejscu lub innym
czasie. W zderzeniu tych dwóch katastrof przeważył ból po stracie 6000
żołnierzy izraelskich nad śmiercią 6 000 000.”
Podsumowując: „Kukiełki doktora Mengele”
to opowieść o niezwykłych losach Trupy Liliputów, których talent i
przedsiębiorczość potrafiły doprowadzić do zwycięstwa nad własnymi słabościami.
Opowieść o ludziach z krwi i kości, a nie – superbohaterach zawsze
nieskazitelnych moralnie. Swym postępowaniem Ovitzowie nikomu nie szkodzili,
odwrotnie – uratowali kilkoro innych Żydów podając ich za swoją rodzinę.
Niestety wspólne pretensje przeważyły po wojnie i uratowani zerwali wszelki
kontakt z liliputami. Może też Slomovitzowie nie potrafili się odnaleźć w
powojennych realiach. Ludzie, którzy przeszli przez piekło albo zamykają się w
sobie, albo mówią o swych przeżyciach szukając zrozumienia. A nie wszyscy chcą
zrozumieć i pamiętać.
Moja ocena: 4
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz