Diane Setterfield, Człowiek, którego prześladował czas,
Amber, Warszawa 2014, 335 s.
Chłopiec celuje z procy do kruka. Koledzy patrzą z
niedowierzaniem, jak ptak spada na ziemię. Tak po raz pierwszy śmierć wkracza w
życie dziesięcioletniego Willa Bellmana. Śmierć, która już go nie opuści…
Na kolejnych pogrzebach będzie się pojawiać tajemniczy
człowiek w czerni. Aż wreszcie zawrze z nim przerażający pakt…
„Człowiek, którego prześladował czas” to pełna zadumy nad
ludzkim losem, metaforyczna opowieść o czasie i pamięci. Hołd dla Edgara Allana
Poego, nawiązanie do jednego z najsławniejszych utworów w historii poezji. I
refleksja nad konsekwencjami naszych czynów. Wyborów, których człowiek dokonuje
niejednokrotnie w konflikcie z siłami dla niego niezrozumiałymi. A kiedy
zrozumienie przychodzi, jest już za późno. Bo „cień kruka trwa na straży”
ludzkiej duszy…
W przypadku „Człowieka, którego prześladował czas” trudno
nie mówić o „syndromie drugiej książki”. Po spektakularnym debiucie Setterfield
zamilkła na siedem lat. Jest to sytuacja niemalże identyczna, jak w przypadku
Donny Tartt, która po wydaniu „Tajemnej historii” dziesięć lat przygotowywała
powieść numer dwa, aż w 2002 roku wyszedł „Mały przyjaciel” – utwór nieudany i
niedorastający debiutowi do pięt. Setterfield pisała „Człowieka...” krócej, ale
prawda jest taka, że to książka niezbyt udana, dziwaczna, odmienna w stylu od
debiutanckiej „Trzynastej opowieści” i powstała chyba tylko po to, aby autorka
mogła udowodnić sobie, że nadal umie pisać.
Prawie każdy jest w stanie stworzyć jedną niesamowitą
opowieść w życiu. Szczęśliwcy umieją ubrać ją w odpowiednie słowa i puścić w
świat. Potem jednak nadchodzi pustka i w bólach rodzi się kolejny utwór, który
najczęściej rozczarowuje. Odnośnie „Człowieka...” rozczarowanie zaczyna się już
od polskiego tytułu, wymyślonego prawdopodobnie na potrzeby marketingu, acz
nijak nie przystającego do treści. Tytuł oryginału, „Bellman & Black” jest
prostszy i lepszy (i wyjaśniony). Nie zmienia to jednak faktu, że Setterfield
stworzyła opowieść o niczym, chociaż niemalże z każdej strony wylewają się
fakty i informacje, poczynając od tego, jak zbudować idealną procę o idealnej
celności, poprzez budowę dziewiętnastowiecznej fabryki produkującej sukno z jej
wszelkimi warsztatami, tkalniami i farbiarniami, sposobami farbowania płótna,
suszenia go i strzyżenia, aż na funkcjonowaniu domu towarowego z akcesoriami
żałobnymi kończąc, gdzie Setterfield rozpisuje się o wszystkim od trumien
począwszy a na hiszpańskich rękawiczkach skończywszy. Dziewiętnastowieczne
realia przeplatają się z alegoryczną historią, której początkiem była śmierć
kruka zabitego przez dziesięciolatka. Chociaż młody Bellman szybko zapomniał o
tym czynie, pozostał on w jego podświadomości i na każdym pogrzebie widzi
tajemniczego mężczyznę w czerni. Pogrzebów jest w życiu Bellmana wyjątkowo
dużo. W czasach szalejącej zarazy wydaje mu się, że wreszcie poznaje
dżentelmena w czerni i zawiera z nim układ. Jest to napisane tak mgliście, że
czytelnik sam nie wie, ile w tym prawdy, a ile urojeń bohatera; ile jest
zabitego w dzieciństwie ptaka w zjawie mogącej uratować najstarszą córkę
Bellmana. Setterfield sama nie jest pewna, czy „Człowiek, którego prześladował
czas” ma być opowieścią o rzutkim fabrykancie, czy też opowieścią o spotkaniach
ze śmiercią, czy może o obłędzie i samotności. Powieść się rozłazi w chwilach,
kiedy powinna zaskakiwać, pozostawia niedosyt i rozczarowanie.
Może i miała być to powieść-hołd złożona „Krukowi” Poe ‘go,
ale mnie nie przekonała. Nie zachęciła nawet, bym sięgnęła po wiersz
Amerykanina i sprawdziła, jak narodziła się inspiracja (inna kwestia, że
mnogość przekładów ukazała po raz kolejny trudność w przekładzie poezji).
Nic się nie stanie, jeśli powieść zniknie w mrokach
zapomnienia.
Moja ocena: 2.5
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz