Henry James, Opowiadania nowojorskie, W.A.B., Warszawa 2012,
573 s.
Nowy Jork z przełomu XIX i XX wieku. Dziewięć opowiadań.
Humorystyczny opis podróży dwóch młodych Anglików za ocean; historia pewnego
arcydzieła, które ujawnia niewygodną prawdę o sportretowanej damie; impresje
starej panny obserwującej kłopoty bogatej kuzynki; dzieje nieszczęśliwej
miłości Catherine z „Placu Waszyngtona”... Konwenanse i intrygi, wieloznaczne
motywacje, chciwość i hipokryzja, rozczarowania i wyrzeczenia. James rejestruje
grę drobnych gestów i jak zwykle okazuje się mistrzem najsubtelniejszej ironii.
Dziś już nikt tak nie pisze. A szkoda, bo Henry James
ukazywał złożoność psychologiczną swych bohaterów nie tylko bardzo wnikliwie,
ale i w niezwykłym, chwilami sarkastycznym, to znowu dowcipnym czy po prostu
realistycznym stylu. Czytając współczesne książki, uderza płytkość psychiki
bohaterów. Ba! Nawet opisy ich fizyczności trącą banałem. Liczy się akcja,
ruch, wieczne zmiany. Tymczasem Henry James wprowadza czytelnika w świat
pozornie statyczny. Dodatkowo w opowiadaniach ogranicza ilość bohaterów do
minimum, skupiając się na ich przeżyciach i odczuwaniu.
„Opowiadania nowojorskie” są dość osobliwym zbiorem. Może i
łączy je miasto nad rzeką Hudson, ale chwilami jest to wielce umowne, jak na
przykład w „Epizodzie międzynarodowym”. Bohaterowie – dwaj angielscy
dżentelmeni chociaż przybywają do Nowego Jorku („uzbrojeni jedynie w prestiż
narodowy i wdzięk osobisty”), rychło przeprowadzają się do Newport, gdzie na
wilegiaturze są najpierwsze rodziny miasta. Potem James przenosi nas do
Londynu.
„Epizod międzynarodowy” obnaża całe zadęcie i zadufanie w siebie
angielskiej arystokracji, James z sarkazmem opisuje zachowanie lorda Lambetha i
Percy’ego Beaumonta, którzy zjawiając się w Nowym Świecie, postrzegają go zrazu
jako dzicz zupełną (gdzie może nawet nie znajdą miejsca, w którym mogliby się
wykąpać po podróży). Mimowolne wywyższanie się przy dość mikrej inteligencji i
równie niewielkim intelektualnym obyciu są tym bardziej widoczne, kiedy Lambeth
i Beaumont spotykają znajome Amerykanki na swoim terenie.
Z kolei „Historia pewnego arcydzieła” trąci Wilde’owskim
„Portretem Doriana Graya”, tyle że bez nadprzyrodzonych inklinacji. Jamesowi
wystarczy sama psychika, by ukazać jak bardzo gramy w życiu codziennym, byleby
tylko osiągnąć wytyczony cel. Jak staramy się ukryć grzeszki przeszłości i
błyszczeć fałszywą pozłotą niewinności.
Na granicy niesamowitości balansuje „Niezły narożnik”, gdzie
powracający do Nowego Jorku po ponad trzydziestu latach nieobecności Spencer
Brydon odczuwa w opuszczonym rodzinnym domu czyjąś obecność. Złowieszczą
obecność.
Najdłuższym opowiadaniem jest „Plac Waszyngtona”. Niby przez
ponad sto siedemdziesiąt stron nie dzieje się nic szczególnego: ot, córka chce
wyjść za młodzieńca, który nie podoba się ojcu, ale jest to napisane tak
wnikliwym językiem, bohaterowie i pierwszoplanowi, i ci usuwający się bardziej
w cień, są nakreśleni wyraziście, nieraz dowcipnie i kwieciście. „[Lavinia
Penniman] została z niczym, wyjąwszy wspomnienie kwiatów wymowy pana Pennimana,
których nieuchwytna woń unosiła się wokół jej własnych rozmów.” Kilka stron dalej
czytamy znowu o tej niewieście: „... żywiła namiętność do małych tajemnic i
sekretów, zresztą namiętność bardzo niewinną, gdyż z tych sekretów, jak
dotychczas, miała tyle pożytku, co ze zgniłych jaj.” I jakkolwiek pani Penniman
nie jest postacią główną, to właśnie jej postępowanie odciska piętno na
uczuciach tak młodej Catherine, jak i jej konkurenta. Co tu ukrywać, głupota i
bezmyślność wdowy doprowadzają do takiego, a nie innego końca.
„Impresje kuzynki” nazwane przez autora przedmowy, Colma
Tóibína, jednym z najsłabszych i najbardziej rozwlekłych utworów, są moim
skromnym zdaniem bardzo dobrze nakreślonym obrazem kobiety obdarzonej nie tylko
inteligencją, ale i dużą dozą autoironii.
Podobnie rzecz się ma z pozostałymi opowiadaniami. Są
perełkami krótkiego stylu, ukazują cały artyzm Henry’ego Jamesa jako
obserwatora otaczających go ludzi. Co prawda wyczuwa się, iż traktuje chwilami
jako osoby wiarołomne i nieszczere, to przecież są i bohaterki skromne, uparte
i starające się dotrzymać kroku mężczyznom. Bajecznie się to czyta, jakbyśmy
przenieśli się do Nowego Jorku przełomu XIX i XX wieku.
I tylko przedmowa, o której już wspomniałam, jest tragicznie
zła. Zdradza wszystkie wątki i zakończenia, Tóibín stara się dokonać analizy,
ku której nie ma predyspozycji intelektualnych. Śmiało można opuścić
kilkadziesiąt stron analizy literackiej dla laików, bo nie wnosi nic ciekawego
w późniejszą lekturę, odwrotnie: psuje przyjemność z czytania.
Moja ocena: 5
* * *
James Henry; Niezwykły przypadek;
Często mówi się, że obok wielkiej radości najbardziej figlarnym stanem ducha jest tylko wielka rozpacz.
Często mówi się, że obok wielkiej radości najbardziej figlarnym stanem ducha jest tylko wielka rozpacz.
James Henry; Stałość Crawforda;
- Mężczyzna powinien żenić się tylko w obronie własnej, tak jak Luter został protestantem. Powinien zaczekać, aż zostanie postawiony pod ścianą.
- Mężczyzna powinien żenić się tylko w obronie własnej, tak jak Luter został protestantem. Powinien zaczekać, aż zostanie postawiony pod ścianą.
James Henry; Plac Waszyngtona;
... dzień, kiedy człowiek zaczyna udawać, to niewątpliwie ważna data.
... dzień, kiedy człowiek zaczyna udawać, to niewątpliwie ważna data.
James Henry; Impresje kuzynki;
... zapytał, dlaczego nie spróbuję malować ludzi. Jakich ludzi? Z Piątej Alei? Są jeszcze mniej malowniczy niż ich domy. Ci z Szóstej Alei nie są w niczym lepsi, ani ci z Czwartej lub Trzeciej, ani z Siódmej lub Ósmej. Dobry Boże, co za nazewnictwo! Miasto Nowy Jork przypomina długie dodawanie, a ulice – kolumny liczb.
... zapytał, dlaczego nie spróbuję malować ludzi. Jakich ludzi? Z Piątej Alei? Są jeszcze mniej malowniczy niż ich domy. Ci z Szóstej Alei nie są w niczym lepsi, ani ci z Czwartej lub Trzeciej, ani z Siódmej lub Ósmej. Dobry Boże, co za nazewnictwo! Miasto Nowy Jork przypomina długie dodawanie, a ulice – kolumny liczb.
James Henry; Krepowa Cornelia;
Zawsze czuł tę niezbywalną obecność – co więcej, odczuwał potrzebę, która w żadnym punkcie nie kłóciła się z jego łagodnym zwyczajem, by nie powiedzieć subtelną sztuką, przeciągania tego, co mu zostało z młodości; rozsmarowywania cienko i oszczędnie resztek owego najbardziej wybornego dżemu, jaki został w kredensie umysłu, na końcówce kromki życia, wciąż jeszcze dość grubej, by to wytrzymać; innymi słowy, przesuwania granic istotnych oznak melancholii wciąż odrobinę dalej, w dużym stopniu tak, jak niekiedy w nocy przesuwa się ukradkiem parkan posiadłości czy słupy graniczne.
Zawsze czuł tę niezbywalną obecność – co więcej, odczuwał potrzebę, która w żadnym punkcie nie kłóciła się z jego łagodnym zwyczajem, by nie powiedzieć subtelną sztuką, przeciągania tego, co mu zostało z młodości; rozsmarowywania cienko i oszczędnie resztek owego najbardziej wybornego dżemu, jaki został w kredensie umysłu, na końcówce kromki życia, wciąż jeszcze dość grubej, by to wytrzymać; innymi słowy, przesuwania granic istotnych oznak melancholii wciąż odrobinę dalej, w dużym stopniu tak, jak niekiedy w nocy przesuwa się ukradkiem parkan posiadłości czy słupy graniczne.
James Henry; Runda wizyt;
Wyraźnie taka miała być melodia przyszłości – że jeśli ludzie będą dostatecznie bogaci, dostatecznie umeblowani, dostatecznie wykarmieni, wyćwiczeni, higieniczni i wymanikiurowani, dostatecznie wyszkoleni, wylansowani i „wiedzący”, dostatecznie avertis, jak to obecnie określano w Paryżu, to za grzeczność wystarczy im przyjąć rozbawiony, ironiczny stosunek do tych, którzy są mniej wtajemniczeni. Za j e g o czasów, gdy był młody, a nawet w tylko trochę mniej średnim wieku, najlepsze maniery polegały na jak największej życzliwości , największa zaś życzliwość sprowadzała się zazwyczaj do sztuki niepodkreślania swej luksusowej inności, a nawet do ukrywania – jeśli nie przez zwykłą przyzwoitość, to ze względów czysto ludzkich – przynajmniej części swego przemożnie zajadłego dążenia, aby wiedzieć „co w trawie piszczy”.
Wyraźnie taka miała być melodia przyszłości – że jeśli ludzie będą dostatecznie bogaci, dostatecznie umeblowani, dostatecznie wykarmieni, wyćwiczeni, higieniczni i wymanikiurowani, dostatecznie wyszkoleni, wylansowani i „wiedzący”, dostatecznie avertis, jak to obecnie określano w Paryżu, to za grzeczność wystarczy im przyjąć rozbawiony, ironiczny stosunek do tych, którzy są mniej wtajemniczeni. Za j e g o czasów, gdy był młody, a nawet w tylko trochę mniej średnim wieku, najlepsze maniery polegały na jak największej życzliwości , największa zaś życzliwość sprowadzała się zazwyczaj do sztuki niepodkreślania swej luksusowej inności, a nawet do ukrywania – jeśli nie przez zwykłą przyzwoitość, to ze względów czysto ludzkich – przynajmniej części swego przemożnie zajadłego dążenia, aby wiedzieć „co w trawie piszczy”.
Zdjęcia dziewiętnastowiecznego Nowego Jorku ze strony: http://ephemeralnewyork.wordpress.com/
Zdjęcie ze spotkania klubu - moje