czwartek, 28 stycznia 2016

Maryla Szymiczkowa „Tajemnica Domu Helclów”

Maryla Szymiczkowa, Tajemnica Domu Helclów, Znak, Kraków 2015, 285 s.

Profesorowa Szczupaczyńska ma tysiąc spraw na głowie. Musi pamiętać o pulardzie na obiad, nie zapomnieć kupić wina przeciwko cholerze, sprawdzić, czy nowa służąca dobrze wyczyściła srebra. I jednocześnie potwornie się nudzi. Kraków w 1893 roku nie obfituje w atrakcje.
Kiedy więc przypadkiem dowiaduje się, że w słynnym Domu Helclów zaginęła jedna z pensjonariuszek, zaczyna działać. Z wrodzoną dociekliwością – niektórzy mogliby ją nazwać wścibstwem – rozpoczyna śledztwo.
Kryminał „Tajemnica Domu Helclów” to zaskakujący pastisz literatury z epoki, który dowodzi, że w mieszczańskim świecie pani Dulskiej jest miejsce na sensacyjną aferę. Przekorna gra z konwencją, wyjątkowy styl, cięte dialogi i przewrotny portret Krakowa końca XIX wieku. Błyskotliwa powieść Szymiczkowej wdzięk klasycznego kryminału łączy z pyszną satyrą na dawno minioną epokę.


Druga książka przeczytana w styczniu 2016. I chociaż nie była to literatura wymagająca większego skupienia, czytanie szło mi chwilami opornie. Przy okazji ugruntowało się we mnie przekonanie, że można mieszkać wspólnie, ale pisanie książki na cztery ręce już pomysłem dobrym nie jest. Więcej zabawy mieli zapewne panowie z pisania niż niejeden czytelnik z lektury. A to trochę nie tak powinno być.
Zderzyły się w „Tajemnicy Domu Helclów” dwa pomysły: na powieść o Krakowie u schyłku XIX wieku i na powieść kryminalną. W efekcie czytelnik nie dostał ani mieszczańskiej opowieści, ani kryminału sensu stricto. I chociaż autorzy zrobili wiele, aby ukazać specyfikę krakowskiego środowiska, świetnie wybrali okres, kiedy w mieście rzeczywiście dużo się działo, byli wierni szczegółom z pogodą włącznie, to czuję wielki niedosyt.
Stawiając sprawę jasno: ta książka nie jest zła. Ale czyż to może być komplement, dla kogoś, kto napisał „Matkę Makrynę”? Ta książka chwilami jest nijaka, przesadzona, przedobrzona i ten natłok informacji niezwiązanych z akcją, jakby autorzy chcieli pokazać, że lekcje odrobili i o Krakowie lat dziewięćdziesiątych XIX wieku wiedzą niemal wszystko. Może i wiedzą, ale skoro tak, niech stworzą almanach, przewodnik, cokolwiek, gdzie będą mogli dać upust swojej erudycji i oczytaniu.
Tymczasem im dalej w lekturę, tym trudniej jest śledzić tok rozumowania głównej bohaterki. Początkowo Dehnel i Tarczyński jeszcze się starają, tworzą skomplikowane konstrukcje, by można poznać było przyczynę śmierci rezydentki Domu Helclów, ale im więcej dowiaduje się profesorowa Szczupaczyńska, tym mniej czytelnik rozumie – co jej to dało? Sam zaś koniec przypomina popis prestidigitatorski, gdzie wścibska Szczupaczyńska wyczarowuje kolejne fakty i skojarzenia niczym magik wyciągający królika ze swego kapelusza.
Niewątpliwie jednak wybór na główną bohaterkę kobiety, która ma co prawda kompleksy i aspiracje, ale przy tym odznacza się zdrowym rozsądkiem i błyskotliwym umysłem, jest strzałem w dziesiątkę. Namnożyło się policjantów po przejściach, z takim bagażem doświadczeń, że zdaje się ich to przytłaczać. Przy pijakach, brutalach i po prostu chamach stworzonych choćby przez Marka Krajewskiego w seriach o Wrocławiu i Lwowie, Zofia Szczupaczyńska lśni normalnością niczym diament, a jest przy tym wcale nie gorsza w dociekaniu od Mocka czy Popielskiego. I w tym miejscu spółka Dehnel/Tarczyński udowadnia, że nie trzeba epatować obrzydlistwem, żeby stworzyć nietuzinkowego bohatera.
Panowie powiedzieli w jednym z wywiadów, że jeśli książka się spodoba, będzie kontynuacja.  Prawdę mówiąc, sięgnę po nią chętnie. Może pozbędę się uczucia niedosytu.
Moja ocena: 4.5

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz