Wojciech Jagielski, Trębacz z
Tembisy. Droga do Mandeli, Znak, Kraków 2013, 351 s.
Z jednej strony książka jest opowieścią o życiu Nelsona
Mandeli, jednego z największych przywódców XX wieku, który za sukcesy w
polityce zapłacił wysoką cenę w życiu osobistym. Z drugiej strony jest to
historia Freddiego Maake, twórcy wuwuzeli − trąbek popularnych podczas
mistrzostw świata w piłce nożnej w RPA.
Maake to zwyczajny Afrykańczyk. Żyje nie polityką, ale piłką
nożną. Politycznych burzy, strajków, zamieszek, debat i wstrząsających państwem
rewolucji prawie nie zauważa – w każdym razie niewiele z nich rozumie. W jaki
sposób jego los splata się z losem Mandeli?
Dziennikarstwo to także pasja. Za opisywanie historii autor,
jeden z najwybitniejszych polskich i europejskich reporterów, również płaci
wysoką cenę. A z nim jego bliscy. W dalszym ciągu uważa jednak, że warto iść za
głosem wolnego człowieka, za głosem Mandeli.
Moje pierwsze bezpośrednie
spotkanie z twórczością Wojciecha Jagielskiego. Najpierw były książki jego
żony: „Miłość z kamienia” i „Anioły jedzą trzy razy dziennie”, gdzie Jagielska
ukazała raczej cienie niż blaski życia z reporterem wojennym okupione przez nią
stresem pourazowym. Łatwo nie miała na pewno, co między wersami przyznaje
Jagielski właśnie w „Trębaczu z Tembisy”, książce bezkrwawej, opowiadającej
głównie o twórcy wuwuzeli – Freddiem Maake, piłce nożnej, człowieku-symbolu –Nelsonie
Mandeli, a przy tym chwilami bardzo osobistej. Tym razem Jagielski nie tylko
udziela głosu swym bohaterom, a właściwie tytułowemu trębaczowi, ale i
sobie pozwala na pewne refleksje odnośnie przeszłości, pasji i wytłumaczenia,
co go tak ciągnęło w rejony, gdzie huk pocisków i rozlew krwi były na porządku
dziennym.
–
Trzeba dotknąć, żeby wiedzieć, o czym się mówi – powiedział mi (...) jeden z
poznanych fotoreporterów. – To jedyna prawda, i tylko to się liczy.
Mówił,
że nie potrafi zrozumieć dziennikarzy, którzy wyrzekają się osobistego
doświadczenia. Nazywał to marnotrawstwem.
Tak
się złożyło, że w większość dziennikarskich podróży wyruszałem potem z
fotoreporterami. Chcąc nie chcąc, musiałem pracować jak oni, z bliska.
I
myślę, że właśnie to podchodzenie na wyciągnięcie ręki, to przyglądanie się z
bliska wojnom, rozruchom, zamachom stanu, rewolucjom i wyborom kończącym
epoki zaczęło wprawiać mnie w stan hipnotycznego zniewolenia i zależności [1].
|
W tej hipnozie i zależności tkwił Jagielski przez
kilkanaście lat. Otrząsnął się z chwilą, gdy jego pasja zaczęła odbijać się na
zdrowiu żony. Przestał jeździć w rejony, gdzie „się kulom nie kłaniał”,
przystopował. Ale wydaje się, że Jagielski nigdy nie był typem domatora. Znów
musiał uciec w świat, szukać czegoś nowego, poznawać nowych ludzi. Skupienie
się na osobie Nelsona Mandeli, bo przecież to on był powodem podróży do RPA,
pozwoliło autorowi wrócić do ciągłej pogoni za czymś nieuchwytnym, a z drugiej
strony – dotrzymać słowa i nie pchać się pod ostrzał.
Freddie
Maake
|
Niknie jednak Mandela w powodzi słów Maakego, chociaż Jagielski
przybliża dzieciństwo i późniejsze życie najsławniejszego chyba przywódcy ruchu
przeciwko apartheidowi i rysuje z tego portret mężczyzny niezłomnego i żyjącego
zawsze w zgodzie z własnym sumieniem. Ale jakby czegoś w tym zabrakło. Jakby dążąc
do spotkania z Mandelą Jagielski, zafascynowany Maakem, odpuścił sobie szukanie
i zaprzestał rozmów z ludźmi, którzy znali Mandelę zanim został prezydentem
RPA. Portret pozostał niedokończony. Trochę szkoda, bo zapowiadało się dobrze,
a nagła wolta w stronę piłki nożnej i całe strony poświęcone
południowoafrykańskim piłkarzom, których nazwiska nic mi nie mówiły, była
średnio udana. Rozumiem, że zdaniem Jagielskiego nie sposób opowiadać o twórcy
wuwuzeli bez nawiązywania do jego wielkiej miłości, ale tak dogłębne studium
futbolu bardziej nużyło, niż uatrakcyjniało narrację. Z drugiej strony...
pokażcie mi faceta, który się nie ekscytuje dwudziestką innych facetów
biegających za kawałkiem skóry (osobiście znam takiego tylko jednego).
Ale czytało się „Trębacza...” dobrze. Nawet te wykłady o
sporcie można było przełknąć, bo było nie było nawiązywał Maake i do podziałów
rasowych, które w RPA były wszędzie, w sporcie także. W ogóle opowieść o życiu
Maakego, jego wzlotach (częstych) i upadkach (jeszcze częstszych) to w sumie
najciekawsza część książki, najbardziej autentyczna. I na pewno istotniejsza niż
rozterki własne autora, który chwilami niebezpiecznie zbliżał się do granicy zbytniej
wylewności, stawiając pytania o prawo do podporządkowania wszystkiego swej
pasji, prawo do szczęścia i egoizmu.
Sięgając po „Trębacza z Tembisy” mniej więcej wiedziałam,
czego się spodziewać i mniej więcej to dostałam. Nie chciałam zaczynać
poznawania Jagielskiego od jego książek poświęconych Gruzji, Czeczenii czy
Afganistanowi, bo wiedziałam, że wtedy zapewne już nie sięgnę po „Trębacza...”.
Ale do tej pory nie wiem, czy poleciłabym tę książkę innym.
Moja ocena: 4