Autorka książek o białej magii postanowiła popełnić książkę historyczno-przygodową. Wrzuciła okultyzm, symbolizm, Johna Dee, Williama Shakespeare’a, fundamentalizm religijny, współczesną medycynę do jednego worka, potrząsnęła i… wyszedł jej produkt bardzo nierówny: chwilami opowieść jest błyskotliwa, chwilami zaś – przypomina bełkot wróżki na telefon.
Od setek lat kobiety będące potomkiniami Johna Dee strzegą sekretu swego antenata. Na początku XXI wieku spadkobiercą zostaje jednakże mężczyzna. Szczęścia mu to nie przynosi. Dodatkowo, na dokumentach chcą położyć łapę ludzie o ultra konserwatywnych poglądach chrześcijańskich, bowiem wierzą, że oto nadszedł czas ponownego zejścia Chrystusa na Ziemię i ukarania wszystkich grzeszników (łącznie z lekarzami dokonującymi transplantacji i badań nad komórkami macierzystymi). Ciarki przechodzą po plecach, kiedy się czyta o ludziach tak zaprzedanych religii, że ślepych na wszystko inne, a przede wszystkim – żądnych władzy.
Autorka zagłębiając się w symbolikę serwuje nam papkę w stylu New Age. Niestety jest to mało czytelne i nic nie wnosi do akcji książki.
Powieść jest nudnawa, przeplatana opisami dziwnych halucynacji, wiele wątków pojawia się nie wiadomo po co i ginie szybko we mgle niezrozumienia. Chwilami wydaje się, że Hardie chciała dorównać Danowi Brownowi i dlatego naszpikowała dialogi odnośnikami do symboliki, do przeszłości i tajemnic. Niestety, nie tędy droga. Wszystko się rozsypuje, niczym zamek z piasku. Z jednej strony mamy Czarną Damę z sonetów Shakespeare’a, z drugiej – Dorotkę z „Czarnoksiężnika z krainy Oz”… mieszanka jest jeszcze mniej strawna niż tort z majonezem.
A na dodatek - główny bohater szybko przestaje być głównym bohaterem, chociaż sercem wciąż jest obecny w powieści.
Dla bardzo wytrwałych.
Moja ocena: 1
Moja ocena: 1
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz