czwartek, 28 listopada 2013

Wojciech Kałużyński „Pół życia w ciemności”

Wojciech Kałużyński, Pół życia w ciemności. Biografia Zygmunta Kałużyńskiego, Zwierciadło, Warszawa 2012, 345 s.

Erudyta i gawędziarz. Miłośnik kina, jazzu, muzyki poważnej i kultury francuskiej. Mistrz autokreacji. W życiu prywatnym ciepły, dobry i uczynny, w życiu publicznym - bezwzględny krytyk bez wahania wygłaszający niepopularne poglądy. Przez kinomanów uwielbiany, przez wielu twórców - znienawidzony. Z upodobaniem cytował wypowiedzi, w których luminarze polskiej kultury folgowali swojej niechęci do niego. Krzysztof Zanussi widział w nim upadłego wyrobnika w służbie stalinowskiej, zaś Agnieszka Holland szkodnika niszczącego kulturę narodową.
Biografia jednego z najbardziej wyrazistych polskich krytyków filmowych pióra Wojciecha Kałużyńskiego - nomen omen - krytyka filmowego (zbieżność nazwisk nieprzypadkowa).

Po prawdzie, to Zygmunt Kałużyński ani mnie ziębił, ani grzał. Pamiętam go z czasów tak „Pereł z lamusa”, jak i „Pereł w południe”. Coś tam wlatywało jednym uchem, drugim wylatywało – bo głównie czekałam na film albo byłam zajęta czymś innym. Ponadto nad kino, już od wczesnej młodości, przedkładałam książki. Czasami czytałam to, co publikował Kałużyński w „Polityce”, ale też raczej przy okazji.
Zanim wzięłam się za „Pół życia w ciemności” wiedziałam, że Zygmunt Kałużyński był krytykiem filmowym, pyskatym gościem i lubił gestykulować. Wystarczy?
Niezupełnie.
Kałużyński młodszy, może spokrewniony z Kałużyńskim starszym w dziesiątym lub piętnastym pokoleniu, a może i nie, stara się już na wstępie rozjaśnić mroki mętnego dzieciństwa i młodości swego mentora. Mamy zatem pana Zyzia uczącego się grać na fortepianie, działającego z innymi młodymi lubelskimi intelektualistami, a potem wypuszczającego się samopas do Warszawy na studia prawnicze i po roku – dodatkowo na studia reżyserskie. Gdzieś po drodze złapał bakcyla marksizmu, o co było nietrudno, skoro wychowywał go wuj o postępowych poglądach.
Bakcyl marksizmu nie był zaskoczeniem, ale te intelektualne ciągoty – i owszem. A już pragnienie, aby być reżyserem teatralnym à la Leon Schiller – zdziwiło mnie niepomiernie.
Po wojnie Kałużyński stał się marksistą pełną gębą, tym bardziej że taki był oficjalny kurs nowo powstałej Polski Ludowej (Systemu – jak wolał nazywać to bohater książki). Wyrwał się jednak (z miłości, a nie powodowany ciekawością świata) do Paryża. Miłość umarła śmiercią bolesną, ale w stolicy Francji Kałużyński pozostał przez kilkanaście miesięcy. Pisał do „Polski i Świata”, gdzie często spotykał się z Czesławem Miłoszem. Ich rozmowy trąciły dwuznacznością: najpierw Miłosz pouczał swego podopiecznego, coby ten wtrącił akapit lub dwa o łajdactwach Amerykanów, a potem gawędzili sobie swobodnie o francuskiej kulturze. W 1953 roku Miłosz popełnił tak błyskotliwy, jak i żenujący paszkwil ukryty pod pozorami esejów filozoficzno-politycznych „Zniewolony umysł”, którego Kałużyński nie mógł mu wybaczyć. I się nie dziwię, tak krytyce książki, jak i późniejszym wątpliwościom Kałużyńskiego co do zasadności przyznania Miłoszowi Nobla. Jednakże de gustibus non disputandum i po wtóre – nie jest to recenzja biografii Miłosza, acz pana Abnegata Stańczyka znanego też jako Zyzio Kałużyński.
Po powrocie do Polski, przyszły polski krytyk filmowy wszech czasów (określnie nie moje) zaczepił się najpierw w „Nowej Kulturze”, stamtąd go z czasem wyrzucono. Wtedy zaczepił się w „Polityce”. Patrząc z perspektywy czasu, był to jego najbardziej udany związek. Oba małżeństwa Kałużyńskiego trwały hollywoodzko krótko, a u boku „Polityki” wytrwał do końca. Nie straszne były im burze dziejowe, te na skalę krajową, jak i europejską. Marzec ‘68, Gdańsk ’70, „karnawał Solidarności”, stan wojenny, obrady Okrągłego Stołu, upadek komunizmu – wszystkie te burze Kałużyński przetrwał wierny „Polityce” i pisaniu o kinie. Właśnie poprzez recenzje zaczął błyszczeć jako osobowość pełna pasji, skrajnie subiektywna, erudyta i prowokator. Obrażał ludzi na prawo i lewo, zniechęcał wszystkich do siebie, nie uznawał stawiania twórców na piedestale. Obrywał Andrzej Wajda, potem Krzysztof Zanussi, Krzysztof Kieślowski, Agnieszka Holland. Nie ukrywał swych sympatii do kina stricte rozrywkowego, chciał objaśniać jak współczesny mu świat znajduje odbicie w filmach. Kina „moralnego niepokoju” nie lubił, a to co pisał o naszych wygrzewających się na polskim Parnasie reżyserach – do dziś skrzy się ciętą ironią i bezwzględną krytyką.
Wraz z upływającą lekturą, coraz bardziej widoczne jest, że młody Kałużyński nie szczędzi starszemu Kałużyńskiemu pochwał, usprawiedliwień, wyjaśnień. Czasami nadmiernych i niepotrzebnych wybieleń. Tym samym jest to biografia nierówna. Można zrozumieć przyjęcie przez Zygmunta Kałużyńskiego pozy błazna, abnegata i pierwszego antyklerykała Polski Ludowej. Można zrozumieć jego skłócenie z grajdołkiem filmowym. Ba! Można zrozumieć nawet flirt „Literata” z SB, ale pewne rzeczy nie są „dwuznaczne” tylko po prostu chamskie. Zazdrość nie zawsze jest wzniosła, a świadomego donosicielstwa na poszczególne osoby nie da się wytłumaczyć światopoglądem.
Młody Kałużyński broni krytyka przed etykietką „donosiciela”, ale z drugiej strony nie bardzo sam ma pomysł, jak się odnieść do antyklerykalnej twórczości mistrza. Bo są tematy, których i dziś lepiej nie dotykać, aby nie narazić się na etykietkę „szargającego świętości”. Szczerze mówiąc, mnie też wiersze Karola Wojtyły się nie podobają. Są infantylne i mierne. Ale powiedzenie tego równa się uwłaczaniu świętości papieża. To zupełnie nie tak, ale ponownie – nie jest to recenzja twórczości ani biografii Karola Wojtyły. Młody Kałużyński o handryczeniu się pana Zyzia z przedstawicielami kościoła i dziennikarzy katolickich kwituje tak: „Mieszają się w tych polemikach argumenty trzeźwe z ideologicznym zacietrzewieniem i chwytami ewidentnie poniżej pasa.” Cóż, jeśli Kałużyński stosował chwyty poniżej pasa, to co powiedzieć o grzmotach rzucanych z ambony przez arcybiskupa Ignacego Jeża czy niemalże politycznej agitacji redaktora Jerzego Turowicza?
Redaktor Tomasz Raczek – wieloletni przyjaciel pana Zyzia K., powiedział, że „pierwszym prawem Kałużyńskiego” było: staraj się, żeby nie traktowano cię zbyt poważnie, wtedy możesz powiedzieć więcej i szczerzej. Coś w tym jest. Z pozycji outsidera „na wariackich papierach” mógł sobie pozwolić Kałużyński na szczególną bezpardonowość. Wariackie papiery posiadał jakoby naprawdę. Swego czasu uciekł przed jednym z adwersarzy do kukułczego gniazda w Tworkach (pan Wojciech pisze o Pruszkowie, nie wiem czy pochodzi z Mazowsza, ale chociaż Tworki są dzielnicą Pruszkowa, to jednak wariatów – i nie tylko – wysyła się do Tworek, nie do Pruszkowa, podobnie jak nad morzem tychże samych ludzi wysyła się do Kocborowa, a nie – Starogardu Gdańskiego).
Nie jest to niestety jedyna nieścisłość. Przebój na You Tube, czyli fragment programu „Sam na sam” z Kałużyńskim i Antczakiem miał coś około 30 tysięcy wyświetleń. Przy skeczach z „Kabaretu Dudek” (od trzystu do pięciuset tysięcy wyświetleń) mówienie o „przebojowości” jest bardzo umowne.
Tak samo umowne jest przejście Ryszarda Kapuścińskiego na drugą stronę. Owszem, reporter wypisał się z partii w pierwszych dniach stanu wojennego (Kałużyński nigdy do PZPR się nie zapisał), użyczył swego nazwiska jako osoby popierającej Tadeusza Mazowieckiego, ale do końca pozostał socjalistą i kochał ten swój Trzeci Świat miłością wielką i wierną.
A „Wprost” nigdy nie był miesięcznikiem. (Dodajmy do tego liczne literówki i lektura z dość przyjemnej staje się nieznośna).
Jednakowoż nie ma co ukrywać, że starania młodego Kałużyńskiego, który w ostatnich rozdziałach pisze o zainteresowaniach Kałużyńskiego starszego muzyką klasyczną, współczesną i jazzem, wszelkiego rodzaju literaturą (w tym komiksami) i zbieraniem porcelany uczłowieczają krytyka niezmiernie. Gdzieś na dalszy plan schodzi bałaganiarstwo, do którego Zygmunt Kałużyński odnosił się tak: „Jak człowiek nie ma rodziny, a ma masę książek, płyt, papierów, to mu się kurz łatwo zbiera”; schodzą (jakże polskie) perypetie z robieniem zębów; bo jak pisał z kolei Jerzy Urban: „Niestety, historia pracuje w Polsce szybciej niż dentyści. Kałużyńskiemu wprawiono liczne, wyszczerzone, jadowite zębiska, ale w trakcie tej pracy ustrój się zmienił i całe te zęby są o dupę rozbić.” Przestaje się liczyć wieczne handryczenie się z ludźmi (ale tylko środowiska, bo z szarym człowiekiem nieraz Kałużyński rozmawiał jak równy z równym, a nie z pozycji – wszechwiedzącego krytyka). Ostatnie słowa pozostawiam autorowi biografii: „Ciekawe. Człowiek w ogóle nieprzywiązujący wagi do porządku drży o szkody w zbiorach własnej porcelany. Abnegat, który w kurzu widzi magiczny pył, a z kupowanych reprodukcji malarskich, płyt, książek, porcelanowych bibelotów tworzy sobie namiastkę pałacu i muzeum.” I chwała mu za fantazję.
Biografia (mimo kilku błędów) warta przeczytania.
Moja ocena: 4.5

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz