środa, 7 grudnia 2011

Johann Wolfgang Goethe „Cierpienia młodego Wertera”

Zupełnie nie rozumiem fenomenu „Cierpień młodego Wertera”. Pomijając już pierdolety o wyższości klasy średniej nad chłopami i arystokracji nad mieszczaństwem (zrozumiałe, skoro pisane pod koniec XVIII wieku), to treść powieści jest nudna, mdła i przesłodzona.
Werter zachwyca się trawkami, drzewkami i innymi widoczkami. I zachwyca się Lotą, panienką zaręczoną z innym. Melodramat w pełnej krasie. Werterek się miota, próbuje uciec od miłości, ale całe to cierpienie i dramat są do cna niemieckie, mieszczańskie i przyprawiające o ziew. Werter nie wie co to namiętność, nie wali łbem w drzewo z imieniem ukochanej na ustach, nie robi nic poza łkaniem w papier. A im dłużej planuje swe odejście, tym bardziej patetyczny się staje. Właściwie na prawo i lewo nie mówi o niczym innym, jak o definitywnym końcu, a mimo to trafia na ścianę niezrozumienia. I nie byłby facetem, gdyby na koniec nie próbował zwalić winy na Lotkę. Podała pistolety, zatem przyzwoliła na śmierć, ba! Przykazała się zabić. Ot, durne tłumaczenie znerwicowanego prawiczka. Trochę dramatyzmu Goethe wprowadził na koniec, kiedy okazało się, że Werter nawet samobójstwa popełnić dobrze nie umiał i rzęził przez kilka godzin w agonii.
Nie jest to literatura wysokich lotów i za cholerę nie wiem, dlaczego znajduje się w kanonie lektur szkolnych. A nie, wiem. Bo jest nudna. To chyba podstawowe kryterium wyboru lektur dla dzieci i młodzieży.
Moja ocena: 3

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz