środa, 7 grudnia 2011

Yann Martel „Życie Pi”

„Życie Pi” Martela - temat niby fascynujący: rozbitek dzieli przez kilka miesięcy szalupę ratunkową z tygrysem bengalskim. Odautorski wstęp był majstersztykiem reklamy powieści.
Potem przeżyłam szok. Pochwała ogrodów zoologicznych, pochwała cyrków przyprawiały mnie o mdłości. Tezy: zwierzęta czują się szczęśliwe w zoo, bo nie muszą zdobywać pożywienia; lwy lubią występy cyrkowe, bo przynajmniej się nie nudzą – zupełnie do mnie nie przemawiają. ZUPEŁNIE. To jakieś pitolenie i patrzenie z pozycji samca superalfa. Na szczęście M. był w pracy lub spał kiedy to czytałam, a książka była pożyczona. Inaczej już dawno wylądowałaby na ścianie odrzucona ze wstrętem.
Martel tarza się w opisach okrucieństwa, sprawia mu sadystyczną radość opisywanie obrzydliwości. Na nieszczęście pisze tak zajmująco, że mimo wściekłości i gniewu „Życie Pi” wciąż chce się czytać.
Przy przygodach Pi Patela, Robinson Crusoe to szczęśliwy neptek, pryszcz na historii rozbitków. To Patel jest prawdziwym rozbitkiem, który walczy z przeciwnościami losu i nie traci nadziei przez miesiące dryfowania po Oceanie Spokojnym. Opowieść niewątpliwie ciekawa, ale przy okazji odrażająca i chwilami niekonsekwentna. I stanowczo – bardziej dla facetów niż kobiet.
Moja ocena: 5

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz