Norbert Potthoff, W labiryncie scjentologii, Videograf II, Katowice 2001, 280 s.
Autobiograficzna powieść Norberta Potthoffa jest książką niebezpieczną.
Biorąc ją do ręki, okazujecie Państwo zainteresowanie najbardziej
skrywanymi tajemnicami sekty, która uważana jest za najbogatszą i
najpotężniejszą w Stanach Zjednoczonych. Sekty, która w ciągu niespełna
pół wieku zwerbowała osiem milionów wyznawców na całym świecie. Sekty,
do której należą tak znane postaci jak aktorzy: John Travolta, Tom
Cruise, Nicole Kidman, Kristie Alley.
Recenzję „W labiryncie” zaczynałam trzykrotnie i nijak nie mogłam wyjść
poza kilka pierwszych zdań, więc wyrzuciłam wszystko do wirtualnego
kosza i zaczynam po raz czwarty, tym razem zostawiając notatki
zamknięte. Po prostu napiszę to, co czuję.
Potthoff wpadł w sidła scjentologów w typowy sposób: dał sobie wmówić, że czegoś w jego życiu brakuje i organizacja (nie używał słowa „sekta”) pomoże mu „to” zyskać. Nim oszołomy wierzące w tyrana Xenu wzięły się za Potthoffa, miał on dobrą pracę, żonę i dwie córki. Kiedy Potthoff skończył z oszołomami był bez pracy, miał długi i mieszkanie, gdzie z powodu niepłacenia rachunków odcięto mu gaz, prąd i telefon. Żona wraz z córkami zerwała z nim kontakt w międzyczasie.
Facet wydawał masę kasy na szkolenia, auditing i inne programy mające służyć dostąpienia „Oczyszczenia” (a raczej „wyczyszczenia” go z pieniędzy). W pewnej chwili Potthoff miał już tak wyprany mózg, że bez wahania podpisał kontrakt o pracę w Sea Org. (organizacji scjentologicznej) na kilka milionów lat (sic!).
Niestety niewiele pisze tak o Sea Org., jak i o Commodore's Messenger Organization (CMO) – elitarnej jednostce Hubbarda. Skupiony na swoim nieszczęściu, Potthoff nie dostarcza w sumie istotnych informacji o działaniu sekty. O obozach rehabilitacyjnych też wspomina mimochodem i kończy, jak tylko zaczyna się robić ciekawie. (Rehabilitacja polegała na zamknięciu w starej kotłowni wraz z innymi „przestępcami”, całkowitym zakazie rozmów, złym odżywianiu i iście kafkowskim podejściu do człowieka.)
Zapiski Potthoffa czyta się szybko, acz chwilami są niezrozumiałe dla osób nieobeznanych z zasadami scjentologii. Warto poświęcić książce trochę czasu, chociażby po to, żeby poznać scjentologię nie tylko z „pudelkowych” doniesień o Tomie Cruisie czy Johnie Travolcie.
Potthoff wpadł w sidła scjentologów w typowy sposób: dał sobie wmówić, że czegoś w jego życiu brakuje i organizacja (nie używał słowa „sekta”) pomoże mu „to” zyskać. Nim oszołomy wierzące w tyrana Xenu wzięły się za Potthoffa, miał on dobrą pracę, żonę i dwie córki. Kiedy Potthoff skończył z oszołomami był bez pracy, miał długi i mieszkanie, gdzie z powodu niepłacenia rachunków odcięto mu gaz, prąd i telefon. Żona wraz z córkami zerwała z nim kontakt w międzyczasie.
Facet wydawał masę kasy na szkolenia, auditing i inne programy mające służyć dostąpienia „Oczyszczenia” (a raczej „wyczyszczenia” go z pieniędzy). W pewnej chwili Potthoff miał już tak wyprany mózg, że bez wahania podpisał kontrakt o pracę w Sea Org. (organizacji scjentologicznej) na kilka milionów lat (sic!).
Niestety niewiele pisze tak o Sea Org., jak i o Commodore's Messenger Organization (CMO) – elitarnej jednostce Hubbarda. Skupiony na swoim nieszczęściu, Potthoff nie dostarcza w sumie istotnych informacji o działaniu sekty. O obozach rehabilitacyjnych też wspomina mimochodem i kończy, jak tylko zaczyna się robić ciekawie. (Rehabilitacja polegała na zamknięciu w starej kotłowni wraz z innymi „przestępcami”, całkowitym zakazie rozmów, złym odżywianiu i iście kafkowskim podejściu do człowieka.)
Zapiski Potthoffa czyta się szybko, acz chwilami są niezrozumiałe dla osób nieobeznanych z zasadami scjentologii. Warto poświęcić książce trochę czasu, chociażby po to, żeby poznać scjentologię nie tylko z „pudelkowych” doniesień o Tomie Cruisie czy Johnie Travolcie.
Moja ocena: 3
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz