wtorek, 14 września 2010

Mitch Cullin „Kraina traw”

Gorzej jest jednakże z polecaniem Cullina i jego „Krainy traw” tak zachwalanej przez młode I & I. M. już przeczytał książkę, ja zaczęłam ją w pociągu w drodze do Wawy i lekarza. Tej samej nocy zaczęłam kończyć i cieszącą wszystkich schizę dotyczącą główek lalek Barbie przesłoniło mi dziecięce okrucieństwo odnośnie mrówek. Ale im dalej tym lepiej i faktycznie – „Kraina traw” jest „Fucking wonderful” jak zachwala Terry Gillian. Co prawda jest kilka potknięć translatorskich, jak chociażby niedokładność z liniami Greyhound (amerykański PKS), bo jak można zrozumieć: „naszej podróży Greyhoundem” (s. 19), byłoby lepsze – linią Greyhounda, oraz kwestie – paszteciki z McDonalda (mnie osobiście wydaje się, że to nuggetsy, ale głowy nie dam) (s. 16) i co najważniejsze – wiewiórka z okładki jest ruda, wręcz czerwona!, w książce zaś wiewiórka jest fe, nieprzyjemna, straszna i wzbudza odrazę i lęk. To ta typowa brązowa wstrętna wiewióra jaką oglądałam w klasycznym gniocie amerykańskim – „Boże Narodzenie u Griswoldów” i innych amerykańskich komediach.
Za to polowanie na rekina – świetne. Książkę skończyłam w godzinę. Finisz był eee… huczny.
Moja ocena: 5

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz