wtorek, 7 września 2010

Nathaniel Hawthorne „Szkarłatna litera”

Od miesięcy przymierzałam się do „Szkarłatnej litery” Hawthorne’a. Książkę wypożyczyłam jeszcze będąc w B., ale ilekroć się przybrałam i ją otworzyłam, to po kilku słowach „Rozdziału wstępnego SZKARŁATNEJ LITERY” mnie odrzucało. Urząd Celny i jego życie jest nuuuuudne. Po pięciu przymierzaniach się już chciałam odpuścić, ale tu w B. znowu sobie wypożyczyłam. I też przedzierałam się przez nudne życie nudnego urzędnika. Aż pewnej niedzieli gdy mała brykała z koleżanką, ja i M. ulokowaliśmy się na jej tapczanie i czytaliśmy. Moi – ten nieszczęsny „rozdział wstępny”, M. – „Pachnidło” Süskinda. Udało mi się wreszcie dotrzeć do momentu gdy narrator znajduje zawiniątko ze szkarłatną literą i zapiskami. Z nadzieją przerzuciłam stronę. I jeszcze jedną… Hawthorne przynudzał jednak niezmordowanie przez kolejnych kilkanaście stron. Przysnęłam. Ale w końcu mnie odblokowało. Inna sprawa, że przez ostatnie dni mniej wychodziłam bo zaczęłam brać rexetin i ciut wirowało mi w głowie, mdliło etc. Przynajmniej ominęły mnie myśli samobójcze i o samookaleczaniu – jak pisano w ulotce. Wracając do „Szkarłatnej litery” – gdy już rozwarły się przed Hester Prynne bramy więzienia, poszło jak burza. Opowieść jest pięknym studium o istocie grzechu nie tylko w kulturze purytańskiej, psychicznych udrękach człowieka, którego się o ten grzech nie podejrzewa i sile moralnej zhańbionej kobiety. Kilka lat temu oglądałam film zrobiony przez Rolanda Joffe. „Misję” nakręcił wspaniale, ale pomimo dobrej obsady film nie był niczym innym jak popłuczynami po wspaniałej opowieści Hawthorne’a. Charyzmatycznemu Oldmanowi bliżej do świra niż do „świętego” Dimmesdale’a, pełnego wątpliwości, ukochania Boga i prostoty. Chociaż zatajenie grzechu przeżywał bardzo namiętnie, już nie starczyło mu czasu na okazanie miłości do Boga. Zbyt ziemski by być Dimmesdale’m. I po prawdzie tylko on w filmie mi się podobał. Cała reszta o wiele lepiej opisana jest przez pisarza, który nie poruszał kwestii Indian, czarownic czy tego jak zawiązywał się romans Hester Prynne i Arthura Dimmesdale’a. Jedna scena szczególnie mi się spodobała, chwila spotkania bohaterów w zaciemnionym chmurami lesie. I dialog:
„Po chwili pastor utkwił wzrok w twarzy Hester Prynne.
- Hester – odezwał się – czy znalazłaś spokój?
Uśmiechnęła się ponuro, spoglądając na szkarłatną literę.
- A ty? – spytała.
- Wcale! Nic, tylko rozpacz! – odrzekł. (…)”
Czysta rozpacz à la Dostojewski. Książkę kończyłam niczym uczennica, z wypiekami na twarzy, w środku nocy.
Moja ocena: 6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz