Arnaud Delalande, Bajki pisane krwią, Albatros A.
Kuryłowcz, Warszawa 2011, 398 s.

Pietro Viravolta jest bardziej bondowski niż sam Bond.
Czytając „Bajki pisane krwią” co pewien czas przemykało mi po głowie: „My name
is Orchidea. Czarna Orchidea!” I jako agent ma nawet swego osiemnastowiecznego
Q – Augustina Mariénne! Jest to kalka tak widoczna, że aż żenująca,
przynajmniej dla mnie – czytelnika. Delalande w swym naśladownictwie idzie
dalej. Ma aspiracje aby być nie tylko nowym Ianem Flemingiem. Ni stąd ni zowąd
pragnie by „Bajki pisane krwią” stały się nowymi „Nędznikami” i poświęca całe
akapity na dziwaczne przemyślenia o Paryżu i na szczegółowe, pseudopoetyckie
widoki miasta z wyżyn katedry Notre Dame. Ale i to nie wystarcza autorowi i
niczym Dan Brown stara się wcisnąć między wersy różne fakty i ciekawostki
podane jednak w tak drętwiej formie, że nużą raczej niż uzupełniają obraz
osiemnastowiecznego Paryża.
Chociaż zarys fabuły brzmi zachęcająco, wykonanie zawodzi na
całej linii. Akcja się rozłazi, Delalande przynudza i chcąc wiele zdziałać,
miota się od pomysłu do pomysłu na czym cierpi logika. Ani to thriller
historyczny, ani powieść płaszcza i szpady. Takie flaki z olejem.
Lepiej trzymać się z daleka.
Moja ocena: 1.5
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz