wtorek, 10 grudnia 2013

Arnaud Delalande „Bajki pisane krwią”

Arnaud Delalande, Bajki pisane krwią, Albatros A. Kuryłowcz, Warszawa 2011, 398 s.

Rok 1774, czasy panowania Ludwika XV. W wersalskiej Galerii Zwierciadlanej odkryte zostają zwłoki brutalnie zamordowanej młodziutkiej Rosette oraz liścik adresowany do przyjaciela Casanovy Viravolty, awanturnika pracującego niegdyś dla Republiki Weneckiej. Dlaczego morderca zostawił przy zwłokach jedną z bajek La Fontaine’a oraz różę? Skąd pomysł nawiązania do Bajkarza, którego sam Viravolta zabił niegdyś w pojedynku? Morderca zapowiada dziesięć zabójstw, ale wkrótce okazuje się, że dziewczyna z Galerii Zwierciadlanej nie była jego pierwszą ofiarą – pod nóż poszło już kilku agentów i informatorów z tajnej służby króla.

Pietro Viravolta jest bardziej bondowski niż sam Bond. Czytając „Bajki pisane krwią” co pewien czas przemykało mi po głowie: „My name is Orchidea. Czarna Orchidea!” I jako agent ma nawet swego osiemnastowiecznego Q – Augustina Mariénne! Jest to kalka tak widoczna, że aż żenująca, przynajmniej dla mnie – czytelnika. Delalande w swym naśladownictwie idzie dalej. Ma aspiracje aby być nie tylko nowym Ianem Flemingiem. Ni stąd ni zowąd pragnie by „Bajki pisane krwią” stały się nowymi „Nędznikami” i poświęca całe akapity na dziwaczne przemyślenia o Paryżu i na szczegółowe, pseudopoetyckie widoki miasta z wyżyn katedry Notre Dame. Ale i to nie wystarcza autorowi i niczym Dan Brown stara się wcisnąć między wersy różne fakty i ciekawostki podane jednak w tak drętwiej formie, że nużą raczej niż uzupełniają obraz osiemnastowiecznego Paryża.
Chociaż zarys fabuły brzmi zachęcająco, wykonanie zawodzi na całej linii. Akcja się rozłazi, Delalande przynudza i chcąc wiele zdziałać, miota się od pomysłu do pomysłu na czym cierpi logika. Ani to thriller historyczny, ani powieść płaszcza i szpady. Takie flaki z olejem.
Lepiej trzymać się z daleka.
Moja ocena: 1.5

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz