Stephen King, Historia Lisey, Prószyński i S-ka, Warszawa
2006, 408 s.

Bardzo intymna opowieść choć jednocześnie dogłębnie
Kingowska. Z jednej strony mamy opisany nietuzinkowy związek pisarza i jego
żony, tak ze sobą związanych i zżytych, że porozumiewających się sobie tylko
znanym kodem, który nie ogranicza się bynajmniej do „misiowania” i
„kotkowania”, jak u większości małżeństw. Bliskość tej pary jest tak intymna,
że nie trzeba scen łóżkowych, by mieć wrażenie, że sama lektura niektórych
fragmentów powieści przypomina wdzieranie się z butami w życie prywatne ludzi z
krwi i kości.
Z drugiej strony mamy zaś cały fikcyjny(?) świat Boo’ya
Moon, miejsca będącego inspiracją pisarza, krainy mrocznej acz dostarczającej
mnóstwa pomysłów na opowiadania i powieści. Płodność Kinga jako autora jest
bezdyskusyjna i chwilami można się zastanawiać, czy i on nie odkrył w mrokach
swego umysłu takiego Boo’ya Moon, skoro od blisko czterdziestu lat pisze
kilkuset stronnicowe powieści i wydaje je niemal rok w rok. Dodajmy do tego
blisko dwieście opowiadań, współpracę przy filmach, książki niebeletrystyczne i
nie ma możliwości, aby nie zapytać: skąd ten człowiek bierze pomysły?
Opowieść chwilami naiwna, chwilami piękna, to znów
przerażająca.
Moja ocena: 4.5
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz