wtorek, 31 grudnia 2013

Glenn Puit „Wiedźma”

Glenn Puit, Wiedźma, Hachette Polska, Warszawa 2010, 328 s.

W lutym 2001 roku policja odkryła ciało Christine Smith. Jej zwłoki w zaawansowanym stanie rozkładu leżały w kuble na śmieci zamkniętym w schowku na terenie Las Vegas...
Nie żyła już od lat. Obok tej prowizorycznej trumny śledczy znaleźli książki o czarach i satanizmie. Szybko zidentyfikowano właścicielkę feralnego schowka numer 317. Była nią Brookey Lee West, córka denatki i utalentowana autorka książek technicznych z Krzemowej Doliny. Śledztwo ujawniło jeszcze więcej szokujących informacji – szlak zbrodni ciągnął się od Nevady po Kalifornię i w ciągu dwóch dekad mógł pochłonąć życie wielu osób, w tym jej męża i brata.
Oto makabryczna i zaskakująca historia oparta na wywiadach z samą skazaną, kobietą, która musiała zabijać...

Nie podobała mi się ta książka. Przede wszystkim czułam się tak, jakbym czytała jakiegoś szmatławca w stylu „Faktu” czy „Super Expressu”, a biję się w piersi, raz miałam taką szmatę w dłoni. Glenn Puit, jakoby ceniony dziennikarz, a pisze opowieści pełne brudu, prymitywne, odwołujące się do najniższych instynktów człowieka i o takich opowiadające. Takie... szmatławe.
Z kolei początek odnoszący się do Las Vegas wydaje się pisany przez średnio zdolnego ucznia podstawówki. Nie ma w sobie żadnego polotu, bigla, nic co oddałoby chociaż ułamek barwności i zepsucia Miasta Grzechu. A im dalej – tym gorzej. Owszem, opis odkrycia zwłok Christine Smith jest drastyczny, równie drastyczne, co niewyraźne są zdjęcia z miejsca zbrodni. Ale... nic z tego nie wynika. Jest tak, że Puit epatuje ohydą na pierwszych stronach, aby przyciągnąć uwagę czytelnika. Potem zaś cofa się w czasie i zaczyna opowiadać historię rodziny Smith i West. I chociaż nie ma już trupiej mazi, rozkładających się zwłok, to opowieść naprawdę zaczyna przypominać horror. Molestowanie seksualne, alkoholizm, potem czczenie szatana. Gdzieś po drodze próba zabójstwa, sierociniec, narkotyki... Jednym słowem wszelaka patologia w służbie pewnej amerykańskiej rodziny.
Christine Smith – rodzicielka oskarżonej Brookey Lee West - była psychopatką i najgorszą z możliwych matką. Alkoholiczka, prostytutka, zabójczyni chwaląca się niedoszłym zabójstwem. Takiej sąsiadki nie życzę nikomu. Wraz z córką, która kochała ją miłością rozpaczliwą acz chorą, tworzyły tandem niespotykany. I w sumie nie wiadomo, która bardziej zasłużyła na miano „wiedźmy”, bo obie miały nierówno pod sufitem.
Kwestia satanizmu i rzucania uroków potraktowana jest marginalnie. Jeśli nawet West interesowała się tym nadmiernie, Puit nie potrafił tego uwypuklić, odpowiednio nakreślić. W ogóle czytając książkę Puita trudno pozbyć się wrażenia, że w gruncie rzeczy czuje sympatię do Brookey Lee West, współczuje jej dzieciństwa, które rzutowało na dalsze jej życie. Odmalowuje ją jako osobę spokojną, o artystycznych zainteresowaniach. Tymczasem szukając zdjęcia West, natrafiłam na artykuł z „Las Vegas Review-Journal” z zeszłego roku, gdzie opisana była próba ucieczki tej „uciśnionej kobiety”. I tym akcentem pozwolę sobie zakończyć.
A książkę Puita można sobie darować. Jest przereklamowana i przekłamana. I wcale nie odpowiada na pytanie, dlaczego kobieta musiała zabijać!
Moja ocena: 1

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz