czwartek, 5 grudnia 2013

Stephen King „Doktor Sen”

Stephen King, Doktor Sen, Prószyński i S-ka, Warszawa 2013, 654 s.

Pamiętacie małego chłopca obdarzonego niezwykłą mocą? Chłopca nękanego przez duchy? Chłopca uwięzionego w odludnym hotelu wraz z opętanym ojcem? Możecie już poznać jego dalsze losy!
Grupa staruszków nazywająca się Prawdziwym Węzłem przemierza autostrady Ameryki w poszukiwaniu pożywienia. Z pozoru są nieszkodliwi – emeryci odziani w poliester, nierozstający się ze swoimi samochodami turystycznymi. Jednak Dan Torrance już wie, a rezolutna dwunastolatka Abra Stone wkrótce się przekona, że Prawdziwy Węzeł to prawie nieśmiertelne istoty żywiące się substancją wytwarzaną przez poddane śmiertelnym torturom dzieci obdarzone tym samym darem, co Dan.

Nie! Nie! Nie! Opowieść o tym, jak dorasta i pracuje w hospicjum Dan Torrance to jakieś popłuczyny po Kingu z jego najlepszych lat. Gorzej, to jakaś pomyłka kompletna, nieporozumienie i tak nędzna powieść, że im szybciej się wyrzuci się ją z głowy, tym lepiej.
„Lśnienie” zawsze będzie jedną z moich ulubionych książek. Ale o „Doktorze Sen” najchętniej zapomniałabym jeszcze przed napisaniem kilku słów o tym, dlaczego zapomnienie jest takie ważne.
Po kolei: nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki i nie pisze się kontynuacji, bo najczęściej niosą ze sobą rozczarowanie. Wydaje się, że King doskonale zdawał sobie sprawę, że niczym czytelników nie zaskoczy, a jednak zaryzykował. Nie udało się.
Dan Torrance z „Doktora Sen” jest nudnym i nijakim facetem. Nie dzieje się tak, bo robi to, co robi, ale dlatego że King nie miał nań pomysłu. Bo jak przeskoczyć klaustrofobiczne, paranormalne i przesiąknięte czystym złem klimaty otulające hotel Panorama? Nie da się. Po prostu się nie da!
U Kinga chwilami wyobraźnia aż kipi, do tego stopnia, że wymyśla wciąż nowe, niesamowite i baaardzo złe istoty. W pewnym momencie jednak te istoty przestają straszyć. Owszem, popełniają okropne czyny, mordują i wykorzystują ludzi, ale nie straszą! Może jest tak dlatego że bardziej boimy się tego co znane, częściej powtarzane? Horacy Derwent i pani Massey prześladujący Dana SĄ przerażający. Ale powołana do życia Rose Kapelusz i jej gromadka, „istoty” pamiętające czasy kiedy Ameryka nie była jeszcze Ameryką? No ludzie, kto w to uwierzy?! I te nędzne, nijakie wyjaśnienie, że przez przypadek nie znaleźli małego Torrance’a, chociaż pętał się blisko ich siedziby, a potem szwendał się z matką po całych Stanach.
„Doktor Sen” pozbawiony jest w sumie jakichkolwiek wątków psychologicznych, a te które są, brzmią mętnie i podręcznikowo. Zamiast tego strona po stronie King serwuje nam krwawą sieczkę i... niekonsekwencje. Gorzej! W pewnej chwili King, który na straszeniu zna się lepiej niż kiper na winie, stacza się niebezpiecznie w tani sentymentalizm, tak nieporadnie ujęty, jakby pomysły i dialogi wychodziły spod pióra pierwszego lepszego grafomana, a nie, było nie było, króla horroru.
I na koniec jeszcze jedna sprawa. Rozumiem, że Dan Torrance pozostał w pamięci autora postacią specjalną, jedną z ulubionych. Może dlatego King zdecydował się „oddać” mu nieco własnej biografii i wysłał na spotkania Anonimowych Alkoholików. Wszelkie wspomnienia o AA i dwunastu krokach brzmią w powieści sztywno, nienaturalnie. King umie zmyślać, ale nie umie oddawać siebie. Nie on jeden miał problem z alkoholem, nie on jeden wydostał się z tego bagna dzięki AA, rzecz w tym, że czytając o wzmianki odnoszące się do tego, w co wierzą członkowie AA lub co mówią, czułam się, jakbym czytała broszurę informacyjną. Zbytnie zaangażowanie doprowadziło do sztuczności. Szkoda.
Szkoda również, że pomysł wyjściowy: hospicjum umieszczone w starym domu, umierający ludzie i pijacka przeszłość Dana Torrance’a rozmyły się w brei mało atrakcyjnej fabuły. To ja już wolę zapamiętać bohatera jako rezolutnego sześciolatka rozmawiającego z Dickiem Hallorannem o koszmarach i przyszłości. Wtedy przynajmniej Torrance miał szansę nie uwikłać się w gniot pod tytułem „Doktor Sen”.
Moja ocena: 2.5

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz