poniedziałek, 2 grudnia 2013

Zbigniew Kuchowicz „Człowiek polskiego baroku”

Zbigniew Kuchowicz, Człowiek polskiego baroku, Wydawnictwo Łódzkie, Łódź 1992, 420 s.

„Człowiek polskiego baroku” jest niejako podsumowaniem twórczości Zygmunta Kuchowicza, który nie doczekał wydania monografii. Kuchowicz zajmował się historią kultury obyczajowej i w wielu swoich publikacjach przybliżał laikom (i nie tylko) staropolski świat. Ale jak przybliżał! Nie pisał z pozycji wszechwiedzącego profesora popisującego się swą wiedzą i szpikując swe teksty słowami typu” ontologiczny, oniryczny i tak dalej i bez końca. Nie! Kuchowicz pisał dla ludzi, pisał z pasją i znawstwem.
I taka właśnie – pełna pasji, faktów i ciekawostek jest ostatnia książka Kuchowicza. Nagle barok nie jest już epoką, która kojarzy się tylko z przerostem formy nad treścią, rokoko i sarmatyzmem. Kuchowicz z pietyzmem naukowca i swobodą literata snuje opowieść o wszystkim, co charakteryzowało człowieka polskiego baroku: w jakich warunkach żył, co jadł i pił, jakimi używkami się odurzał, jak spał, jak kochał, co lubił a czego nie, czego się bał.
Przy okazji wplata mało do tej pory znane fakty, jak na przykład ten, że karaluchy pojawiły się w Polsce w pierwszej połowie XVII wieku i stały się plagą. Również w XVII wieku amatorzy polowań doprowadzili do wybicia turów i zmniejszenia się pogłowia żubrów. W tym samym stuleciu zniknęły też dzikie konie. Tylko wilków było dużo.
Kuchowicz pisze o tym, że chłopi jedli zdrowiej (głównie kasze, warzywa, groch), magnaci obficiej – ich kuchnia bazowała na importowanych „korzeniach”: pieprzu, szafranie, goździkach, migdałach i oliwkach. Od końca XVII wieku zaczęto jadać szparagi, a na przełomie XVII i XVIII wieku pojawiły się ziemniaki zwane „tartoflami”. W Krakowie pojawiły się w 1739 roku i 1 funt kosztował 11 zł 12 gr (była to zawrotna suma, za którą można było kupić 3,5 funta szynki zwanej wówczas „szołdrą” lub 10 kop jaj). Co istotne, na bogate stoły wjeżdżały doskonale przygotowane ryby, Polacy słynęli z ich przyrządzania. Do mięs i drobiu podawano chrzan utarty z octem, oliwą i śmietaną, kwaśny mus jabłeczny albo świeże lub kiszone ogórki. Mięsa i ryby obficie polewano sosami (gąszczami); był sos żółty (z szafranem), biały (ze śmietaną), szary (z czosnkiem i cebulą), czarny (z powideł lub krwi zwierzęcej) lub czerwony (gdzie podstawą były wiśnie).
Pozostając w kręgu jedzenia i picia; Kuchowicz twierdzi, że słowo „wódka” jest pochodzenia polskiego i dopiero z Polski trafiło na Ruś i do Czech. A potem w świat. U nas zresztą przez szereg wieków nazywano wódkę „gorzałką” lub „gorzałym winem” i dopiero pomiędzy XVII i XVIII wiekiem wódką zaczęto nazywać napój procentowy i sprawiający szum w głowie.
A skoro już o szumie w głowie mowa – słów kilka o używkach. Kawa trafiła do Polski nieco okrężną drogą, bo nie przez granice zachodnie, lecz południowo-wschodnie, a dokładniej poprzez kontakty ze społecznościami tureckimi w XVII wieku. W niecałe sto lat później zaczęto się delektować „cykulatą”. Czekoladę ceniono nie tylko z powodu smaku, ale też i działań leczniczych i wzmacniających.
W ogóle szukano często napojów, ziół i wszystkiego, co uspokoiłoby barokowego człowieka, bo ten i nerwowy był, i lękliwy. Bogatsi, wymęczeni nadmiernym jedzeniem i małą ilością ruchu, często skarżyli się na sen. Korzystali z roślinnych środków nasennych osiąganych z wierzby, kozłka, dzięgielu, konopi czy kopru. Cennym środkiem nasennym były fiołki. Dla odmiany chłopi, którzy żyli według cyklu przyrody i nie przejadali się (bo nie mieli takich możliwości), sen mieli zdrowy i mocny.
Ideałem męskiego piękna był husarz, kobiecego zaś – dama o rubensowskich kształtach. Panie często cierpiały nie tylko na różnorakie „wapory”, ale i na histerię, która często przybierała postać religijnej ekstazy. W skrajnych formach ocierała się o dewiacje. Z drugiej jednak strony ludzie baroku starali się cieszyć życiem i miłością. W seksie upatrywali antidotum na swe lęki. Pamiętać należy, że czasy polskiego baroku były czasami niespokojnymi, naznaczonymi wojnami, najazdami i walką. Do tego dochodziły susze lub odwrotnie – powodzie, co prowadziło do klęsk głodu, wielkiej śmiertelności i umacniania się poczucia niepewności. A jednak wydaje się, że wówczas, przynajmniej niektórzy i w chwilach pokoju, żyli spokojniej, w symbiozie z przyrodą. Spokojniej i z większą godnością przyjmowali śmierć. Umierano godnie, spokojnie. Często można było spotkać wzory „dobrego umierania”. Jakże to wszystko inne niż nasza teraźniejszość, prawda?
Bardzo polecam.
Moja ocena: 6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz