Są książki, które lubię czytać wieczorami, są książki idealne do pociągu i takie, które łykam jedząc śniadanie czy kolację. Wieczorami i w pociągu czytam „Samobójczynie” Jeffrey’a Eugenidesa, kiedy byłam zbyt zmęczona na tę, było nie było, poważną książkę, podczytywałam „Nianię w Nowym Jorku”.
Chyba każdy słyszał, jak nie o książce, to o filmie. Nie jest to jakaś wybitna literatura, więc spokojnie czekałam, aż książka sama wpadnie mi w ręce. Wpadła.
„Niania w Nowym Jorku” Emmy McLaughlin i Nicoli Kraus od razu skojarzyła mi się z „Diabeł ubiera się u Prady” Lauren Wiesberger. Młoda dziewczyna, śmietanka towarzyska Nowego Jorku, zimny chów i góra kasy. Oraz niezobowiązujący romans w tle.
Jak na książkę rozrywkową „Niania…” jest zaskakująco dobra. Czasami śmieszna, czasami smutna, czasami ironiczna. Narratorka przez pryzmat opieki nad czterolatkiem pokazuje, jak złe może być posiadanie zbyt wielu pieniędzy. Czteroletni Grayer ma prawie wszystko: drogie zabawki, drogie ubrania, aktywnie wypełniony czas zajęciami dodatkowymi, ale nie ma miłości rodziców. Trudno państwa X nazwać rodzicami. Ona – znerwicowana i tak zajęta nicnierobieniem, że nie ma czasu dla własnego dziecka. On – zajęty pracą i romansami na boku. Mają kasę, ale czy są szczęśliwi? Traktują ludzi biedniejszych od siebie niczym niewolników, uznają, że pieniądze mogą wszystko. Inne mamuśki wcale nie są lepsze, zapatrzone w swoje rozwydrzone i rozpuszczone dzieciaki uznają osoby opiekujące się nimi za wyrobników, za kobiety od wszystkiego. W tym tłumie zimnego chowu na pokaz ciekawie wypada małżeństwo Hornerów, którzy swe córki traktują jak małych ludzi, a nie – przedmioty przeszkadzające w oficjalnych kolacjach, przyjęciach, wakacjach, spotkaniach i wszystkim tym, na czym trawią czas puste kobietki z socjety nowojorskiej.
Nie wiem czy chcę przeczytać „Powrót niani”, bo sequel zazwyczaj jest gorszy, nudniejszy i wymuszony. Ale nie powiem „nie”, jeśli znowu wpadnie mi w ręce jakaś książka duetu McLaughlin i Kraus.
Moja ocena: 4.5
Chyba każdy słyszał, jak nie o książce, to o filmie. Nie jest to jakaś wybitna literatura, więc spokojnie czekałam, aż książka sama wpadnie mi w ręce. Wpadła.
„Niania w Nowym Jorku” Emmy McLaughlin i Nicoli Kraus od razu skojarzyła mi się z „Diabeł ubiera się u Prady” Lauren Wiesberger. Młoda dziewczyna, śmietanka towarzyska Nowego Jorku, zimny chów i góra kasy. Oraz niezobowiązujący romans w tle.
Jak na książkę rozrywkową „Niania…” jest zaskakująco dobra. Czasami śmieszna, czasami smutna, czasami ironiczna. Narratorka przez pryzmat opieki nad czterolatkiem pokazuje, jak złe może być posiadanie zbyt wielu pieniędzy. Czteroletni Grayer ma prawie wszystko: drogie zabawki, drogie ubrania, aktywnie wypełniony czas zajęciami dodatkowymi, ale nie ma miłości rodziców. Trudno państwa X nazwać rodzicami. Ona – znerwicowana i tak zajęta nicnierobieniem, że nie ma czasu dla własnego dziecka. On – zajęty pracą i romansami na boku. Mają kasę, ale czy są szczęśliwi? Traktują ludzi biedniejszych od siebie niczym niewolników, uznają, że pieniądze mogą wszystko. Inne mamuśki wcale nie są lepsze, zapatrzone w swoje rozwydrzone i rozpuszczone dzieciaki uznają osoby opiekujące się nimi za wyrobników, za kobiety od wszystkiego. W tym tłumie zimnego chowu na pokaz ciekawie wypada małżeństwo Hornerów, którzy swe córki traktują jak małych ludzi, a nie – przedmioty przeszkadzające w oficjalnych kolacjach, przyjęciach, wakacjach, spotkaniach i wszystkim tym, na czym trawią czas puste kobietki z socjety nowojorskiej.
Nie wiem czy chcę przeczytać „Powrót niani”, bo sequel zazwyczaj jest gorszy, nudniejszy i wymuszony. Ale nie powiem „nie”, jeśli znowu wpadnie mi w ręce jakaś książka duetu McLaughlin i Kraus.
Moja ocena: 4.5
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz