Martin Langfield postanowił napisać „thriller w stylu new age”, a jednocześnie „powieść dla tych, którzy lubią łamigłówki”. Niestety na postanowieniu i pomyśle się skończyło.
„Sekretna szkatuła” to gniot wśród thrillerów z tajemnicą w tle. Rozwlekły, nudny i niespójny gniot.
Główny bohater przez tydzień chodzi, biega, pełza po Manhattanie prowadzony przez GPS i mało inteligentne tekstowe wskazówki, które zamiast pobudzać do myślenia, pobudzają czytelnika do nieczytania ich, bo po co? Bo w sumie i nie wiadomo po co są te „podpowiadacze”, skoro podpowiadający zna odpowiedź i spokojnie, oszczędzając czasu Recklissowi, mógłby go od razu poprowadzić w odpowiednie miejsce. Langfield wrzuca mistycyzm, wiarę i codzienność do jednego worka; odnosi się do wydarzeń z 11 września 2001 roku i sierpnia 2003 roku (szeroko omawianej wielkiej awarii prądu w USA i Kanadzie). Zaciemnienie w jego wyobraźni jest wynikiem nieudanego zamachu na… dusze Amerykanów. Co tam plastik, co tam broń biologiczna czy chemiczna. Langfield wymyślił broń filozoficzną, swoją drogą opartą na… kamieniu filozoficznym. Postanowił też na nowo zdefiniować symbolikę Ziemi, Wody, Ognia i Powietrza. Symbolem Wody już nie jest bezbarwna ciecz, jaką mamy w kranach. Symbolem Wody jest ni mniej ni więcej: seksualne rozpasanie i pożądanie. Języki płomieni też są zbyt przestarzałe, aby symbolizować Ogień, Langfield. Symbolem Ognia jest… duchowe piękno i duchowa czystość. I dalej w ten deseń i można tak bez końca.
Ta dziwaczna powieść jest tak nieprawdopodobnie nudnie i bez polotu napisana, że czytelnik nawet się nie dziwi karkołomnym pomysłom autora. Po prostu przyjmuje je do wiadomości między jednym a drugim ziewnięciem. Przebrnęłam, przeczytałam i tylko żałuję, że autor na koniec nie wykosił wszystkich bohaterów, bo jak mawiała Agatha Christie „nic tak nie ożywia akcji jak drugi trup”. W przypadku „Sekretnej szkatuły” tych trupów mogłoby być co najmniej pięć.
Książka ma jedną zaletę: jest idealnym lekiem na bezsenność.
Moja ocena: 1
„Sekretna szkatuła” to gniot wśród thrillerów z tajemnicą w tle. Rozwlekły, nudny i niespójny gniot.
Główny bohater przez tydzień chodzi, biega, pełza po Manhattanie prowadzony przez GPS i mało inteligentne tekstowe wskazówki, które zamiast pobudzać do myślenia, pobudzają czytelnika do nieczytania ich, bo po co? Bo w sumie i nie wiadomo po co są te „podpowiadacze”, skoro podpowiadający zna odpowiedź i spokojnie, oszczędzając czasu Recklissowi, mógłby go od razu poprowadzić w odpowiednie miejsce. Langfield wrzuca mistycyzm, wiarę i codzienność do jednego worka; odnosi się do wydarzeń z 11 września 2001 roku i sierpnia 2003 roku (szeroko omawianej wielkiej awarii prądu w USA i Kanadzie). Zaciemnienie w jego wyobraźni jest wynikiem nieudanego zamachu na… dusze Amerykanów. Co tam plastik, co tam broń biologiczna czy chemiczna. Langfield wymyślił broń filozoficzną, swoją drogą opartą na… kamieniu filozoficznym. Postanowił też na nowo zdefiniować symbolikę Ziemi, Wody, Ognia i Powietrza. Symbolem Wody już nie jest bezbarwna ciecz, jaką mamy w kranach. Symbolem Wody jest ni mniej ni więcej: seksualne rozpasanie i pożądanie. Języki płomieni też są zbyt przestarzałe, aby symbolizować Ogień, Langfield. Symbolem Ognia jest… duchowe piękno i duchowa czystość. I dalej w ten deseń i można tak bez końca.
Ta dziwaczna powieść jest tak nieprawdopodobnie nudnie i bez polotu napisana, że czytelnik nawet się nie dziwi karkołomnym pomysłom autora. Po prostu przyjmuje je do wiadomości między jednym a drugim ziewnięciem. Przebrnęłam, przeczytałam i tylko żałuję, że autor na koniec nie wykosił wszystkich bohaterów, bo jak mawiała Agatha Christie „nic tak nie ożywia akcji jak drugi trup”. W przypadku „Sekretnej szkatuły” tych trupów mogłoby być co najmniej pięć.
Książka ma jedną zaletę: jest idealnym lekiem na bezsenność.
Moja ocena: 1
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz