Moim skromnym zdaniem, sztuką jest ukazać podwójne myślenie i podwójną moralność w taki sposób, aby czytelnik utożsamił się z głównym bohaterem. Picoult się ta sztuczka nie udała. Przez większość książki aż mnie nosiło, że postanowiła zastosować Orwellowskie dwójmyślenie i uznała, że stoi ponad prawem. Zastanawia mnie jeszcze jeden fakt – w czym jej dziecko było lepsze? W czym? Molestowanie seksualne jest tematem drażliwym. Czytając „W imię miłości” nie potrafiłam jednak polubić głównej bohaterki. Jako pani prokurator Nina Frost oskarżała mężczyzn, którzy wielokrotnie czynili krzywdę dzieciom, sprawiali, że dziecko nie miało szans uwolnić się od koszmaru winy. Oburzała się na prawo, którego była reprezentantką, ale wracając do domu miała swoją szczęśliwą rodzinę, a całą krzywdę małoletnich zostawiała za drzwiami. Do czasu, aż i w jej życiu przydarzył się taki incydent. Wtedy postanowiła być niczym nemezis. Bo to było j e j dziecko. Całość postępowania Niny Frost jest tak naznaczona wyrafinowaniem i egoizmem, że nijak tam nie widzę prawdziwego człowieka. Gdyby to jakiś inny rodzic próbował wziąć sprawiedliwość w swoje ręce, jako prokuratorka, pani Frost dążyłaby do skazania winnego. Ale dla siebie chciała innej sprawiedliwości. To moja druga książka Picoult. I druga, gdzie połowa akcji dzieje się na sali sądowej. To już nudzi, a sam wynik jest tak po amerykańsku przewidywalny…
Moja ocena: 4
Moja ocena: 4
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz