Katarzyna Bonda, Dziewiąta runa, Videograf II, Chorzów 2011,
427 s.
Kiedy aktorka Nina Frank zostaje znaleziona w swoim dworku
nad Bugiem martwa, do Mielnika nad Bugiem przyjeżdża Hubert Meyer - profiler
policyjny i zaczyna po kolei odkrywać tajemnice gwiazdy. Poznając sekrety Frank
i próbując stworzyć profil jej mordercy, Hubert Meyer analizuje także swoje
życie, atakują go wspomnienia i przy okazji badania zbrodni dociera do
skrywanych przed sobą własnych tajemnic.
Achy i ochy prawie wszędzie nad Katarzyną Bondą, zatem skoro
zauważyłam w bibliotece, wzięłam „Dziewiątą runę” i „Tylko martwi nie kłamią”.
Lubię zaczynać od początku, więc chociaż część druga wydawała się bardziej
interesująca, najpierw sięgnęłam po „Dziewiątą runę”.
Mam mieszane uczucia po lekturze. Ba! Już w trakcie czytania
zdarzały się chwile, że „Dziewiątą runę” chciałam odłożyć i pal licho, kto
zabił, bez tej wiedzy można żyć. Ciężko jest czytać książkę kiedy głównego
bohatera nie można nijak polubić, a ofiary – nijak żałować. Jeszcze ciężej –
kiedy autorka posługuje się sztampowym językiem: „ból głowy wgniatał mnie w
ciemność poduszki”, „(...) zgubiłam się w meandrach moich marzeń” i
wyświechtanymi kalkami: „sprzedałam im trzydziesty siódmy wystudiowany uśmiech”.
Wyznania mordercy są wplecione we fragmenty internetowego dziennika i akcji sensu stricto. Nie wnoszą do opowieści
nic nowego, żadnego dramatyzmu, chociaż Bonda stara się epatować okrucieństwem
i patologią wszelkiego rodzaju: „rycie w twojej idealnej skórze bardzo mnie
uspokajało”, „gdybym mógł, zabiłbym cię jeszcze mocniej”. Pomysły są nawet
niezłe, nie nadąża jednak warsztat pisarski.
„Dziewiąta runa” reklamowana jest jako powieść kryminalna,
stąd może taka ilość pobocznych, niestety najzupełniej zbędnych, wątków. Penisowo-sercowe
rozterki Meyera, niesympatyczni współpracownicy/przełożeni, stosunek
mieszkańców do obcych – widać, że autorka bardzo się starała przybliżyć czytelnikom
cały świat, który sobie wymyśliła, ale wykonanie było toporne, mające tyle
finezji co reklama środków na przeczyszczenie. Nic jednak nie jest gorsze od
wprowadzenia do powieści elementów onirycznych. Majaki profilera po wypiciu
mikstury (sic!) u specjalistów od egzorcyzmów, bioterapii i talizmanów to
jakieś nieporozumienie, podobnie jak dwa ostatnie rozdziały książki, mające
pozostawić czytelnika w niepewności, a tak naprawdę – budzące raczej irytację.
Dawno nie czułam takiej ulgi, kiedy skończyłam książkę.
Moja ocena: 2
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz