Wolf Haas, Wskrzeszenie umarłych, G+J, Warszawa 2007, 175 s.
Nieoczekiwanie ostra zima, która zaatakowała leżące na austriackiej
prowincji miasteczko Zell am See, nie pozostawiała wątpliwości: takie anomalie
nie zwiastują niczego dobrego. Wkrótce fatum, które nadciągnęło wraz ze
śniegiem, objawiło się w makabryczny sposób. Na jednym z krzesełek wyciągu
zostają odnalezione zwłoki zamarzniętego amerykańskiego małżeństwa. Po szybkim
zamknięciu sprawy przez policję, przejmuje ją prywatny detektyw Simon Brenner.
Zewsząd atakuje nas bełkot słowny. Coraz trudniej o prozę,
która nie odzwierciedla nieporadności bądź niewiedzy autora. „Wskrzeszenie
umarłych” to stylistyczne dno, jedna wielka retardacja, bez której tekst
liczyłby może 10 stron, a może i mniej.
Nie szukam w książkach rozrywkowych udziwnień, lubię
kryminały sprawnie, logicznie i poprawnie napisane. Tymczasem Wolf Haas
postanowił zadziwić czytelnika dziwacznym słowotokiem, z którego mało co
wynika. Szkoda, bo gdyby nie irytująca maniera pisania, opowieść o śledztwie w
sprawie dwojga Amerykanów byłaby całkiem ciekawa.
Trudno nazwać „Wskrzeszenie...” powieścią, bo utwór liczy
sobie 175 stron rozstrzelonego (i chaotycznego) tekstu. Miało być „jak w
życiu”, z dygresjami, rwącymi się myślami, odbieganiem od tematu, a wyszło tak,
jakby Haas spisał litera po literze nagrany na dyktafon monolog podchmielonego
faceta. Zniechęciło mnie to do czytania bardziej niż pojawiające się na scenie
dziwne postaci. Mała, zamknięta lokalna społeczność potrafi być skrywać
najgorsze tajemnice, o nich Haas napomykał tylko mimochodem. I znowu powiem:
szkoda, bo gdyby tekst był inaczej napisany, mniej eksperymentalnie a bardziej
literacko – „Wskrzeszenie umarłych” nic by na tym nie straciło. Odwrotnie –
byłoby bardziej strawne.
Moja ocena: 2
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz