Wiele razy zdarzyło się Wam, że film popchnął was ku książce? Jako snobka mówię – niewiele, bo zazwyczaj najpierw czytałam, potem oglądałam. Jednakże żyłam w okresie kiedy dostęp do kina amerykańskiego był ograniczony i karmiono nas nagminnie kinem radzieckim i państw satelickich. Nie potrafimy zachować proporcji i obecnie, dla odmiany mamy samo kino amerykańskie, a filmy radzieckie i krajów z byłych demoludów musimy zdobywać.
Na początku lat dziewięćdziesiątych obejrzałam film „Smażone zielone pomidory” (1981) z pięknymi rolami Kathy Bates i Jessiki Tandy. Film był wyśmienity i zapadł mi głęboko w duszę (przepraszam za banał). Ukazanie południa Stanów i nieśmiałe próby zrozumienia, że Murzyn to też człowiek (dla mnie zawsze był człowiekiem, żeby nie było!) wryły mi się w pamięć. Na książkę natrafiłam dopiero w wiele lat później, wydaną przez Zysk i S-ka. „Smażone zielone pomidory” wydali oni w 1997 roku. Niezły obsuw, ale typowy dla nas. Książka jest inna. Nie ma hollywódzkiego happy endu jako takiego. Ale czytając przygody młodej, nonkonformistycznej dziewczyny i czytając przejścia innych bohaterów potrafiłam się z nimi utożsamić. Od razu zaznaczam, jeśli chodzi o życie i menopauzę Evelyn Couch to się poddaję, wolę zapowiedzieć swe „przekwitanie” jak uczyniła to Gretkowska w swej „Obywatelce”. Ale nie każdy ma taką samoświadomość. A książka Flagg wciąga, ukazuje przedwojenne życie Amerykanów i jest radosno-gorzką opowieścią o ludziach, o poszukiwaniu miłości i wielkiej samotności, która nas czasami toczy niczym czerw.
Moja ocena: 5.5
Moja ocena: 5.5
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz