Wiecie jakie są najlepsze fragmenty książek Browna? Kiedy Robert Langdon jest po prostu wykładowcą. Aby nauczyć, trzeba zaciekawić, a to ów bohater potrafi. I tu poczynię dygresję. Będąc na historii musieliśmy hospitować, a następnie prowadzić lekcje w „najbardziej elitarnym liceum” w B. Ha! Sama nauczycielka była do dupy po prostu, ale młodzież wierzyła w siłę nazwy liceum. Potem porozdzielano nam tematy. Kolega z roku trafił chyba na najgorszy z możliwych, opowiadający o wojnach greckich – przepraszam za uogólnienie, ale trochę czasu minęło i zapomniałam. Lekcje poprowadził w formie wykładu, czyli czegoś najbardziej trudnego. A jednak, nigdy przedtem, ani nigdy potem nie spotkałam się z sytuacją jaka go spotkała. Niepozorny okularnik wszedł za (prawdziwą!) katedrę i opowiadał z takim żarem i tak zaczarował uczniów, że na koniec ci pierwszoklasiści sprawili mu owację na stojąco! Nie wiem jak potoczyły się jego losy, ale w owej chwili musiał się czuć niczym Leonidas, niczym Juliusz Cezar – porwał za sobą uczniów! To było piękne i szczere. Nudny temat zmienił w cudowną przeprawę dotyczącą losów ludzkich, a małolaty to doceniły (nie było wówczas gimnazjum i klaskały mu piętnastolatki). Nigdy więcej, przy żadnym prowadzeniu lekcji to się już nie powtórzyło. Pawła (mam nadzieję, że dobrze pamiętam imię), nie dało się pobić. Ale wówczas zrozumiałam, że można „zarazić” historią (gdzie ja trafiłam z przypadku). Dlatego też sceny z Langdonem jako wykładowcą wzbudzają we mnie ciepłe pikotanie. Bo wiem, że można kochać to co się robi i można porwać prelegentów.
Jeśli zaś chodzi o resztę historii Browna. Nie dziwię się, że zabrał się za Waszyngton. Musiał wrócić do swych korzeni, aby zrozumieli go Amerykanie. Ukazać istotę historii własnego kraju – piękne wyzwanie. Swego czasu oglądałam „Skarb narodów” (2004) i tylko pusty śmiech mnie ogarnął nad tym naciąganym scenariuszem. Brown, mimo iż pisze o największej mądrości, o tajemnicach masonów, wyważa swe słowa tak, że nikogo nie oskarża, nikogo nie potępia. Stara się dociec zagadki. I trzeba się łapać na tym, że ta zagadka jest fikcyjna. Bo czyta się książkę jednym tchem.
Ale… jest i schemat. Powtarzam, jestem w połowie, a jednak uważam, że rozdział 57 powinien był zostać dodany znaczniej później. Bo odsłaniając tę tajemnicę widzimy już nie tylko pragnienie zdobycia wiedzy wszelakiej, ale i osobistą zemstę. Przepraszam za spoiler. Chciałabym się mylić, ale za dużo książek przeczytałam…
Jednakże „Zaginiony symbol” Browna spokojnie mógłby być o 200 stron cieńsza i tylko by na tym zyskała. Zagadka okazała się do bólu przewidywalna, a sam pisarz postanowił ułagodzić wszystkich, których wkurzył poprzednimi opowieściami z Robertem Langdonem w roli głównej. Stwarza coraz mniej prawdopodobne sytuacje, a żeby się z nich wyplątać wprowadza deus ex machina przynajmniej trzy razy. To już przesada.
Poza tym przynudza na końcu niemiłosiernie, staje ckliwy i płytki. Owszem, po „Kodzie Leonarda da Vinci” mógł nie napisać już ani słowa i osiąść na laurach; mógł też Brown popełnić totalnego gniota. „Zaginiony symbol” gniotem absolutnie nie jest, ale zaznaczam raz jeszcze – przydałyby się cięcia, które uwypukliłyby akcję i istotę tajemnicy. Po literaturze jaką tworzy Brown nikt się przecież nie spodziewa dywagacji filozoficznych, ani też odkrywczych idei. Ma dostarczać rozrywki, a nie – smęcić. To tyle w tym temacie.
Moja ocena: 3.5
Jeśli zaś chodzi o resztę historii Browna. Nie dziwię się, że zabrał się za Waszyngton. Musiał wrócić do swych korzeni, aby zrozumieli go Amerykanie. Ukazać istotę historii własnego kraju – piękne wyzwanie. Swego czasu oglądałam „Skarb narodów” (2004) i tylko pusty śmiech mnie ogarnął nad tym naciąganym scenariuszem. Brown, mimo iż pisze o największej mądrości, o tajemnicach masonów, wyważa swe słowa tak, że nikogo nie oskarża, nikogo nie potępia. Stara się dociec zagadki. I trzeba się łapać na tym, że ta zagadka jest fikcyjna. Bo czyta się książkę jednym tchem.
Ale… jest i schemat. Powtarzam, jestem w połowie, a jednak uważam, że rozdział 57 powinien był zostać dodany znaczniej później. Bo odsłaniając tę tajemnicę widzimy już nie tylko pragnienie zdobycia wiedzy wszelakiej, ale i osobistą zemstę. Przepraszam za spoiler. Chciałabym się mylić, ale za dużo książek przeczytałam…
Jednakże „Zaginiony symbol” Browna spokojnie mógłby być o 200 stron cieńsza i tylko by na tym zyskała. Zagadka okazała się do bólu przewidywalna, a sam pisarz postanowił ułagodzić wszystkich, których wkurzył poprzednimi opowieściami z Robertem Langdonem w roli głównej. Stwarza coraz mniej prawdopodobne sytuacje, a żeby się z nich wyplątać wprowadza deus ex machina przynajmniej trzy razy. To już przesada.
Poza tym przynudza na końcu niemiłosiernie, staje ckliwy i płytki. Owszem, po „Kodzie Leonarda da Vinci” mógł nie napisać już ani słowa i osiąść na laurach; mógł też Brown popełnić totalnego gniota. „Zaginiony symbol” gniotem absolutnie nie jest, ale zaznaczam raz jeszcze – przydałyby się cięcia, które uwypukliłyby akcję i istotę tajemnicy. Po literaturze jaką tworzy Brown nikt się przecież nie spodziewa dywagacji filozoficznych, ani też odkrywczych idei. Ma dostarczać rozrywki, a nie – smęcić. To tyle w tym temacie.
Moja ocena: 3.5
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz