Bradbury Malcolm; Doktor Criminale;
Nadal odrobinę nieswój, odłożyłem na bok książkę Manna i rozejrzałem się po schludnym przedziale. Siedziałem przy małym stoliczku z pojemnikiem na śmieci pod spodem. Na blacie uprzejma obsługa pociągu zostawiła dla takich wyrafinowanych międzynarodowych podróżników jak ja co nieco do czytania: niebieską kartkę ze skróconym rozkładem jazdy, dokładnie i niezawodnie podającym godziny przyjazdów i odjazdów ekspresu Salieri na różnych stacjach oraz austriacki dziennik o nazwie „Kurier", z datą 23 listopada 1990 roku, piątek (dzień mojej podróży, oczywiście). Zacząłem go przeglądać. Mówiłem już, że właściwie nie czytam po niemiecku, ale niekiedy — najczęściej późną nocą i jak się trochę napiję, a zwłaszcza spędziwszy dopiero co parę dni w niemieckojęzycznym kraju — wydaje mi się, że prawie wszystko rozumiem. Najważniejszy nagłówek tego wydania był długi i brzmiał następująco: „Die Eiserne Lady gibt auf: Rücktritt nach 11 Jahren. Eine Ära ist zu Ende".
Byłem na tyle bystry, żeby zrozumieć, iż o ile świat nie posiadał jeszcze paru innych „żelaznych dam", o istnieniu których nie wiedziałem, ta wiadomość prawie na pewno dotyczyła ówczesnej premier Wielkiej Brytanii, pani Margaret Thatcher, pod której rządami przywykłem żyć. Wysiliłem więc swą inteligencję i skupiłem uwagę na tym zdaniu. Zdaje się, że znaczyło ono mniej więcej: „Żelazna Dama odchodzi, po jedenastu latach ma dosyć. Dobiegła kresu pewna era". Zdumiony, sam siebie zapytywałem, czy to prawda, czy możliwe, że poprawnie tłumaczę te słowa? Bo trzeba wam wiedzieć, że byłem jednym z ogromnej czeredy dzieciąt Thatcher. Gdy w 1979 roku wmaszerowała do Downing Street 10, mocnym, czystym głosem anonsując, że „trzeba się wziąć do roboty", zaledwie wyrastałem z wieku trądzikowego. Jej życie i jej praca kształtowały moje życie i moją pracę. Wzloty i upadki, szczyty i załamania, wielkie sukcesy i drobne niepowodzenia jej trzech kadencji to były jednocześnie wahnięcia i cykle mojej dorosłej — w mym własnym odczuciu — biografii. Dusza moja, mój debet na koncie, moje zawodowe ambicje i mój rower górski wylęgły się z ery, którą ta austriacka gazeta nazywała teraz „Der Thatcherismus" (termin ten, nawiasem mówiąc, znacznie większe wrażenie robił po niemiecku niż kiedykolwiek mógłby zrobić po angielsku).
A więc odeszła, ustąpiła, skończyła się? Jak mogła? Czy to naprawdę możliwe? Jak do tego doszło? Przewracałem stronice gazety; wewnątrz, na rozkładówce, znajdował się duży artykuł pod tytułem „Das Ringen um die Nachfolge“. Brzmiało to trochę jak jedna z tych Wagnerowskich oper, którymi Lawinia straszyła mnie w Wiedniu, ale co znaczyło? Bitwa ptaków nocnych? I jeśli rozegrał się tam jakiś wielki dramat, to gdzie są jego uczestnicy? Przeniosłem wzrok na dół strony i oto wszyscy tam byli, zaprezentowani jak w programie operowym, z fotografiami i krótkim opisem. Najpierw Michael Heseltine, der Opportunist, no, to jeszcze rozumiałem. Dalej Douglas Hurd, der alte Routinier (stary co? Kierowca TIR-a?), sir Geoffrey Howe, der Totengraber (hiena cmentarna?) oraz John Major, der Senkrechtstarter (a to co by mogło znaczyć? Pedał startowy?). Niezupełnie, jak stwierdziłem, wertując pośpiesznie podręczny słownik. Tytuł opery brzmiał „Walka o sukcesję”, a głównymi bohaterami byli: Oportunista, Stary Rutyniarz, Grabarz i Samolot Pionowo Startujący, który w końcu, jak zrozumiałem, odniósł zwycięstwo. Dodajcie do tego libretto Martina Amisa, niebiańską muzykę Andrew Lloyda Webbera, marzenia edypalne Freuda, a także chórek z „Don 't Cry for Me, Argentina” — i oto najnowsza wiedeńska fantazja muzyczna gotowa do odegrania.”
Bradbury Malcolm, Doktor Criminale;
Tak więc, siedząc w popielato wyściełanym przedziale, zacząłem rozmyślać o tym, jak różnie kończyły się stulecia w Europie. Przypomniałem sobie na przykład, że w roku 1889, sto lat przed upadkiem muru berlińskiego, postawiono wieżę Eiffela. Postawiono ją dlatego, że sto lat przedtem, w burzliwym końcu poprzedniego stulecia, wybuchła rewolucja francuska i świat wywrócił się do góry nogami. Nawet kalendarz na jakiś czas rozpoczął się od nowa. Zatem w roku tragedii mayerlingowskiej, gdy Wiedeń stawał się radosny i nowoczesny, Francuzi postanowili uczcić okazję na swój, francuski, sposób: wznosząc budowlę. Zwrócili się do monsieur Gustawa Eiffela. Czemu nie? Był ich największym budowniczym mostów i miał w swoim dorobku wiele triumfów. Rozpiął zdumiewający łuk ponad rzeką Duero w Porto, zaprojektował dla Lessepsa śluzy Kanału Sueskiego, zbudował obserwatorium w Nicei i nawet postawił uroczy dworzec kolejowy w Budapeszcie, na którym miałem nadzieję niebawem wysiąść. Liczono więc, że zaprojektuje również jakieś wspaniałe, nowoczesne budynki na Wystawę Światową, a może także przerzuci wspaniały, żelazny most przez Sekwanę i zapewni w ten sposób paryżanom łatwiejszy dostęp do ich ulubionych kafejek, kabaretów, muzeów i pracowni artystycznych. Dano mu wolną rękę.
Nie przypuszczano jednak, że wyobraźnia Eiffela przestawi się z poziomu na pion. W ciągu kilku miesięcy wykonał konstrukcję z żelaza i zbudował wieżę. Gdy paryżanie obudzili się pewnego ranka 1889 roku, o Boże, już sobie stała. Nie można jej było przeoczyć i podobnie, jak budynek z kapustą na dachu, wydawała się bezsensowna. Bez wątpienia była pomnikiem czegoś, ale nie miała żadnego napisu, czego. Wyglądała jak wieża ogromnej katedry, lecz brakowało jej nawy, ołtarza do odprawiania nabożeństw i nie było mowy o żadnym bóstwie. Przypominała owe amerykańskie wielkie, pełne biur wysokościowce, wyrastające w Chicago i w Nowym Jorku, lecz ponieważ jej zewnętrzności nie odpowiadało żadne wnętrze, nie było wielkich szans na zrobienie w niej jakichkolwiek interesów. Trzynaście lat wcześniej, by uczcić stulecie innej rewolucji — amerykańskiej wojny o niepodległość — Francuzi wysłali statkiem przez Atlantyk inny pomnik. Była to Statua Wolności, dzieło Bartholdiego z wewnętrzną konstrukcją z żelaza wykonaną przez Gustawa Eiffela. Lecz jej znaczenie było absolutnie przejrzyste, a przesłanie — skierowane do spragnionych wolności uciskanych mas — najzupełniej czytelne. Tym razem wydawało się, że Eiffel o czymś zapomniał; właściwie zapomniał o wszystkim. Dał Paryżowi żelazną konstrukcję bez pomnika, szkielet bez rzeźby, pochodnię bez wolności, kości bez ciała.
Dzisiaj, rzecz jasna, mądrzy naszą wspaniałą mądrością postmodernistyczną, doskonale wiemy, o co Gustawowi chodziło. Wieża była pomnikiem jednej jedynej rzeczy: siebie samej. Była do oglądania i nic innego nie dało się z nią zrobić, tylko patrzeć z dołu na jej wierzchołek, albo w dół z wierzchołka, albo wspinać się po niej w górę i schodzić w dół, podziwiając roztaczającą się stamtąd na wszystkie strony panoramę Paryża. Niepokoiła klasyków, obrażała romantyków, złościła realistów, doprowadzała do furii naturalistów i bulwersowała niemal wszystkich z wyjątkiem Rousseau, Celnika. Nienawidzili jej czołowi pisarze z Guy de Maupassantem włącznie, który zaczął jadać w jej restauracji, ponieważ to jedyne miejsce, skąd jej nie widać. Właściciele sklepów w obawie, że spadnie im na głowy, domagali się jej rozebrania (częsty los pomników, choć w tym wypadku pomnik niczego nie upamiętniał). Gdy zaś parę lat później Eiffel zaplątał się w jakiś bardzo po francusku skomplikowany skandal finansowy i w wyniku oskarżenia o otwarcie śluz na Kanale Sueskim o mało nie trafił do więzienia, większość ludzi uważała, że tak czy inaczej zasłużył sobie na to.
Po około dziesięciu latach Francuzi nagle odkryli, do czego służy wieża Eiffela. Idealnie nadawała się na przekaźnik radiowy, co świadczy, że Gustaw potrafił przewidywać rozwój techniki, ponieważ gdy ją stawiał, radia jeszcze nie wynaleziono. Zamiast więc znaleźć się w więzieniu, otrzymał Legię Honorową, a sama wieża nabrała sensu i zaczęła oznaczać wszystko, stając się symbolem nowoczesnego, stęsknionego przyszłości Paryża. Sto lat później, w roku 1989, gdy raz jeszcze nadszedł czas uczczenia końca wieku, obchody dwusetnej rocznicy rewolucji francuskiej połączyły się z obchodami setnej rocznicy powstania wieży Eiffela. Znienawidzony niegdyś pomnik nowoczesności odrestaurowano teraz pieczołowicie (zdaje się, że zrobiła to istniejąca do dziś firma Eiffela). Oczywiście Francuzi, jak to Francuzi, i tym razem nie mogli się obejść bez postawienia gmachu. A ponieważ żyjemy w epoce wielokulturowej, zwrócili się do amerykańskiego architekta chińskiego pochodzenia, I. M. Peia. Wyobraźnia Peia nie była nastawiona ani na pion, ani na poziom. Popatrzył w dół, na rezerwat minionych wieków: na labirynty i katakumby Luwru, na odsłonięte fundamenty i lochy, po czym przykrył to wszystko niedużą, kryształową piramidą wspartą na precyzyjnej kratownicy.
Czemuż by nie? Przecież żyjemy już nie w modernistycznych, lecz postmodernistycznych czasach, w epoce pluralizmu stylów, formy jako parodii, sztuki jako cytatu, w erze światowego targowiska kultury. W Berlinie walił się mur Honeckera i przeistaczał w dzieło sztuki, wszędzie polityka i kultura stawały się widowiskiem. W czerwcu tego roku, oświetlony laserami i transmitowany na cały świat (dzięki urządzeniom przekaźnikowym na wieży Eiffela) sopran o międzynarodowej sławie odśpiewała Marsyliankę, a na Polach Elizejskich, w wielkiej paradzie obrazów, stylów, kultur i płci, egipski taniec brzucha wirował wraz z karaibską lambadą, geje tańczyli z lesbijkami, strukturaliści podrygiwali z feministycznymi ginokrytyczkami, węgierscy ochroniarze szli w tango z francuską policją; każda rzecz była wszystkim i niczym zarazem. Wiem, bo byłem tam osobiście i pisałem jakiś błyskotliwy, dekonstrukcjonistyczny artykuł na ten temat dla „Niedzieli na Poważnie". Wielkie zmiany, wielkie zmiany; nauczyliśmy się żyć w epoce rzeczywistości wirtualnej — tak mniej więcej nawijałem. A wielkie zmiany potrzebują nowych filozofów, zauważałem, wymieniając przy tej okazji nazwiska różnych pionierów nowej myśli: Lacana, Foucaulta, Deleuze'a, Baudrillarda, Derridy, Lyotarda (…).
Jednak nawet myśl, że nowe czasy potrzebują nowej myśli, wcale nie była nowa. Na przykład — przypomniałem sobie — gdy w roku 1889 Gustaw wznosił nad Paryżem swą wielką falliczną wieżę, młody filozof o nazwisku Henri Bergson ogłaszał książkę pod tytułem „Czas i wolna wola”, w której twierdził, że wewnętrzne życie świadomości ludzkiej ma własny, specyficzny zegar, całkowicie różny od zegara historii i życia codziennego. Ta bardzo nowoczesna teoria wywarła wielkie wrażenie na jego powinowatym ze strony żony, Marcelu Prouście. Tymczasem w naszym Wiedniu, który stawał się nowoczesny i radosny, młody doktor Zygmunt Freud miał całkiem podobne myśli. Nie był jeszcze wtedy wielkim profesorem, jeszcze nie przeprowadził się do słynnego gabinetu przy Berggasse 19 (…) i nie objawiła mu się jeszcze, gdy na rowerze pedałował przez Lasek Wiedeński, tajemnica snów. Ale w 1889 miał już własną tabliczkę na drzwiach i wypróbowywał metodę wolnych skojarzeń — w czasach późniejszych znaną pod nazwą psychoanalizy — na pokręconym wnętrzu i ciemnych labiryntach psychiki niejakiej Frau Emmy von N.
Podobne rzeczy w roku 1889 zdarzały się wszędzie. Nad drugą z wielkich rzek europejskich, nad Renem, w szwajcarskiej Bazylei, inny wielki profesor, profesor doktor Fryderyk Nietzsche, poświęcił się kreowaniu nowoczesności. Nie było to łatwe i prawdę mówiąc, w roku 1889 zaczął już trochę wariować z przepracowania. Na ulicach śpiewał, robił miny, obejmował konie pociągowe i nabrał zwyczaju przepowiadania — niezbyt trafnie — rozmaitych plag, trzęsień ziemi, powodzi, ociepleń klimatu, wojen światowych oraz innych katastrof milenarystycznych. Wysłał list do papieża i innych ważnych osobistości, podpisany „Nietzsche Cezar", w którym sugerował, że pewnych ludzi, a także niektóre rasy w całości, powinno się powystrzelać. Miał bosko-cesarską misję doprowadzenia ery współczesnej do jej nieuchronnego kresu, jak wyjaśniał różnym uczonym kolegom („Szanowny Panie Profesorze, właściwie wolałbym być profesorem w Bazylei niż Bogiem, lecz mój egotyzm nie może sprawić, abym z jego przyczyny nie dokończył dzieła stworzenia świata"). W końcu udało się zaprowadzić wielkiego filozofa do lekarza, który go zbadał i zapisał w swych notatkach: „Utrzymuje, że jest słynnym człowiekiem i stale domaga się kobiet". Hm, a co w tym złego? W końcu był przecież Herr Doktorem Professorem, twórcą epoki nowoczesnej i z pewnością zasłużył na swoją porcję serdeczności ze strony drugiego człowieka.
Wbrew wszystkim trudnościom, które stawały mu na drodze, Nietzsche zdołał w roku 1889 wydać ostatnią książkę. Nosiła tytuł „Götzendämmerung”, czyli „Zmierzch bożyszcz” i traktowała o czasie trzęsień ziemi, apokalipsy oraz o nadejściu nowego. Podtytuł brzmiał „Jak filozofować za pomocą młotka"; ta nowa technika filozofowania miała zafascynować sporo osób urodzonych w roku 1889. Jedną z nich był syn celnika z Branau na granicy niemiecko-austriackiej. Chodził do tej samej szkoły co Ludwig Wittgenstein, a później pojechał do Wiednia z zamiarem zostania malarzem, co mu się udało, choć malował tylko mieszkania. Potem wstąpił do armii, przeżył wielkie załamanie roku 1918 i wypłynął ponownie z młotkiem filozoficznym w ręku jako Adolf Hitler, próbując — pięćdziesiąt lat po roku 1889 i pięćdziesiąt lat przed upadkiem muru berlińskiego, czyli w roku 1939 — narzucić światu nowy porządek.
Tak, kiedy się nad tym zastanowić, rok 1889 był naprawdę szczególny w całej niemal Europie — epoka Freuda, Nietzschego, Ibsena, Zoli, Maxa Nordau i Maxa Webera. Właściwie był to wielki rok modernizmu i nowoczesnej myśli. A w tym samym czasie w Wielkiej Brytanii... cóż, w Wielkiej Brytanii Brytyjczycy, jak zwykle, pozostawali nieco w tyle. Książką roku było (pamiętam, bo zbierałem materiał do mojego artykułu) „Trzech panów w łódce” Jerome K. Jerome'a, najnowszą operą londyńską (fantastyczne sny i niebiańska muzyka) — „Gondolierzy” Gilberta i Sullivana, a strajkujący dokerzy ułożyli słynny hymn „Czerwony sztandar”, George Bernard Shaw napisał „Eseje fabiańskie”, a ludzie zaczęli mówić o dekadencji. Oscar Wilde osiągał tego roku szczyty sławy, a brytyjski wydawca Emila Zoli wylądował w więzieniu za obrazę moralności. Sześć lat później wszystko było na odwrót: Emil Zola był u szczytu sławy, a Oscar Wilde siedział w więzieniu za obrazę moralności. Nikt jednak, nawet Gustaw Eiffel, nie twierdził, że nowoczesność ma nadchodzić prostą drogą.
Tak czy inaczej, nadchodziła. Dwadzieścia pięć lat po roku 1889 w Sarajewie (…) padł słynny strzał do arcyksięcia. i cesarstwo Habsburskie runęło w gruzy, mapa Europy zmieniła się całkowicie (…).Dwadzieścia pięć lat po tym nastąpiła kolejna era katastrof. W Londynie zmarł Freud, w Paryżu James Joyce opublikował wielki finał modernizmu „Finnegans Wake”, w Polsce Hitler odpakował swój młotek filozoficzny, znów zaczęła się wojna. Przemoc szalała, nowoczesność eksplodowała, Europa podarła na strzępy swe granice i miasta, nadszedł holocaust (…). Dwadzieścia pięć lat później rok był spokojniejszy, chociaż zdarzyło się parę ważnych rzeczy. Zimna wojna była u szczytu, właśnie zamordowano prezydenta Kennedy'ego, Leonid Breżniew, Harold Wilson i Lyndon B. Johnson zajmowali różne wysokie stanowiska (…). A dwadzieścia pięć lat po tym... no, wszyscy wiemy, co było wtedy. W ozdobionym moją osobą świecie pomniki .przed stu, pięćdziesięciu i dwudziestu pięciu lat rozsypywały się w drobny mak.
Bradbury Malcolm; Doktor Criminale;
Milczenie, emigracja i przebiegłość – taka była recepta Jamesa Joyce'a dla współczesnych pisarzy i myślicieli w epoce brutalności absurdu, bombardowań i rzezi, ideologii i holocaustu, w wieku intelektualnego terroryzmu oraz, jak kiedyś wyraził się Canetti, palonego mięsa, w wieku, w którym policyjne pałki obróciły się przeciwko wolnej myśli. Na skutek milczenia, emigracji i przebiegłości niektórzy artyści i intelektualiści przeżyli osobliwe flirty ze światem obłąkanej ideologii. Pound igrał z faszyzmem, Heidegger z nazizmem, Brecht ze stalinizmem, Sartre z marksizmem i tak dalej, i tak dalej. Ta straszna gra trwa nadal i będzie trwać wiecznie, ilekroć intelekt zderzy się z władzą, totalitaryzmem i wszelkiego rodzaju fundamentalizmem.
Bradbury Malcolm; Doktor Criminale;
Może na tym polega współczesne mistrzostwo. Żeby płynąć z prądem, a z odpływem zawracać, a przy tym naginać historię do własnych potrzeb, tak, żeby można było zdziałać coś konkretnego.
Bradbury Malcolm; Doktor Criminale;
Nasze myśli i czyny nie biorą się znikąd, ale zawsze rodzą się z konfliktów i złudzeń, i to historia nadaje im kształt, a wyrastają z niejasności, niepowodzeń i uników. Są niepewne i nieprecyzyjne, sprzeczne i podatne na nagłe zmiany, po prostu samo życie.
Bradbury Malcolm; Doktor Criminale;
Przeszłość nie znika. Nie można uciekać od tego kim się było. Zawsze będzie ktoś, kto wszystko pamięta.
Bradbury Malcolm; Doktor Criminale;
Sława jest zawsze atrakcyjna erotycznie.
Nadal odrobinę nieswój, odłożyłem na bok książkę Manna i rozejrzałem się po schludnym przedziale. Siedziałem przy małym stoliczku z pojemnikiem na śmieci pod spodem. Na blacie uprzejma obsługa pociągu zostawiła dla takich wyrafinowanych międzynarodowych podróżników jak ja co nieco do czytania: niebieską kartkę ze skróconym rozkładem jazdy, dokładnie i niezawodnie podającym godziny przyjazdów i odjazdów ekspresu Salieri na różnych stacjach oraz austriacki dziennik o nazwie „Kurier", z datą 23 listopada 1990 roku, piątek (dzień mojej podróży, oczywiście). Zacząłem go przeglądać. Mówiłem już, że właściwie nie czytam po niemiecku, ale niekiedy — najczęściej późną nocą i jak się trochę napiję, a zwłaszcza spędziwszy dopiero co parę dni w niemieckojęzycznym kraju — wydaje mi się, że prawie wszystko rozumiem. Najważniejszy nagłówek tego wydania był długi i brzmiał następująco: „Die Eiserne Lady gibt auf: Rücktritt nach 11 Jahren. Eine Ära ist zu Ende".
Byłem na tyle bystry, żeby zrozumieć, iż o ile świat nie posiadał jeszcze paru innych „żelaznych dam", o istnieniu których nie wiedziałem, ta wiadomość prawie na pewno dotyczyła ówczesnej premier Wielkiej Brytanii, pani Margaret Thatcher, pod której rządami przywykłem żyć. Wysiliłem więc swą inteligencję i skupiłem uwagę na tym zdaniu. Zdaje się, że znaczyło ono mniej więcej: „Żelazna Dama odchodzi, po jedenastu latach ma dosyć. Dobiegła kresu pewna era". Zdumiony, sam siebie zapytywałem, czy to prawda, czy możliwe, że poprawnie tłumaczę te słowa? Bo trzeba wam wiedzieć, że byłem jednym z ogromnej czeredy dzieciąt Thatcher. Gdy w 1979 roku wmaszerowała do Downing Street 10, mocnym, czystym głosem anonsując, że „trzeba się wziąć do roboty", zaledwie wyrastałem z wieku trądzikowego. Jej życie i jej praca kształtowały moje życie i moją pracę. Wzloty i upadki, szczyty i załamania, wielkie sukcesy i drobne niepowodzenia jej trzech kadencji to były jednocześnie wahnięcia i cykle mojej dorosłej — w mym własnym odczuciu — biografii. Dusza moja, mój debet na koncie, moje zawodowe ambicje i mój rower górski wylęgły się z ery, którą ta austriacka gazeta nazywała teraz „Der Thatcherismus" (termin ten, nawiasem mówiąc, znacznie większe wrażenie robił po niemiecku niż kiedykolwiek mógłby zrobić po angielsku).
A więc odeszła, ustąpiła, skończyła się? Jak mogła? Czy to naprawdę możliwe? Jak do tego doszło? Przewracałem stronice gazety; wewnątrz, na rozkładówce, znajdował się duży artykuł pod tytułem „Das Ringen um die Nachfolge“. Brzmiało to trochę jak jedna z tych Wagnerowskich oper, którymi Lawinia straszyła mnie w Wiedniu, ale co znaczyło? Bitwa ptaków nocnych? I jeśli rozegrał się tam jakiś wielki dramat, to gdzie są jego uczestnicy? Przeniosłem wzrok na dół strony i oto wszyscy tam byli, zaprezentowani jak w programie operowym, z fotografiami i krótkim opisem. Najpierw Michael Heseltine, der Opportunist, no, to jeszcze rozumiałem. Dalej Douglas Hurd, der alte Routinier (stary co? Kierowca TIR-a?), sir Geoffrey Howe, der Totengraber (hiena cmentarna?) oraz John Major, der Senkrechtstarter (a to co by mogło znaczyć? Pedał startowy?). Niezupełnie, jak stwierdziłem, wertując pośpiesznie podręczny słownik. Tytuł opery brzmiał „Walka o sukcesję”, a głównymi bohaterami byli: Oportunista, Stary Rutyniarz, Grabarz i Samolot Pionowo Startujący, który w końcu, jak zrozumiałem, odniósł zwycięstwo. Dodajcie do tego libretto Martina Amisa, niebiańską muzykę Andrew Lloyda Webbera, marzenia edypalne Freuda, a także chórek z „Don 't Cry for Me, Argentina” — i oto najnowsza wiedeńska fantazja muzyczna gotowa do odegrania.”
Bradbury Malcolm, Doktor Criminale;
Tak więc, siedząc w popielato wyściełanym przedziale, zacząłem rozmyślać o tym, jak różnie kończyły się stulecia w Europie. Przypomniałem sobie na przykład, że w roku 1889, sto lat przed upadkiem muru berlińskiego, postawiono wieżę Eiffela. Postawiono ją dlatego, że sto lat przedtem, w burzliwym końcu poprzedniego stulecia, wybuchła rewolucja francuska i świat wywrócił się do góry nogami. Nawet kalendarz na jakiś czas rozpoczął się od nowa. Zatem w roku tragedii mayerlingowskiej, gdy Wiedeń stawał się radosny i nowoczesny, Francuzi postanowili uczcić okazję na swój, francuski, sposób: wznosząc budowlę. Zwrócili się do monsieur Gustawa Eiffela. Czemu nie? Był ich największym budowniczym mostów i miał w swoim dorobku wiele triumfów. Rozpiął zdumiewający łuk ponad rzeką Duero w Porto, zaprojektował dla Lessepsa śluzy Kanału Sueskiego, zbudował obserwatorium w Nicei i nawet postawił uroczy dworzec kolejowy w Budapeszcie, na którym miałem nadzieję niebawem wysiąść. Liczono więc, że zaprojektuje również jakieś wspaniałe, nowoczesne budynki na Wystawę Światową, a może także przerzuci wspaniały, żelazny most przez Sekwanę i zapewni w ten sposób paryżanom łatwiejszy dostęp do ich ulubionych kafejek, kabaretów, muzeów i pracowni artystycznych. Dano mu wolną rękę.
Nie przypuszczano jednak, że wyobraźnia Eiffela przestawi się z poziomu na pion. W ciągu kilku miesięcy wykonał konstrukcję z żelaza i zbudował wieżę. Gdy paryżanie obudzili się pewnego ranka 1889 roku, o Boże, już sobie stała. Nie można jej było przeoczyć i podobnie, jak budynek z kapustą na dachu, wydawała się bezsensowna. Bez wątpienia była pomnikiem czegoś, ale nie miała żadnego napisu, czego. Wyglądała jak wieża ogromnej katedry, lecz brakowało jej nawy, ołtarza do odprawiania nabożeństw i nie było mowy o żadnym bóstwie. Przypominała owe amerykańskie wielkie, pełne biur wysokościowce, wyrastające w Chicago i w Nowym Jorku, lecz ponieważ jej zewnętrzności nie odpowiadało żadne wnętrze, nie było wielkich szans na zrobienie w niej jakichkolwiek interesów. Trzynaście lat wcześniej, by uczcić stulecie innej rewolucji — amerykańskiej wojny o niepodległość — Francuzi wysłali statkiem przez Atlantyk inny pomnik. Była to Statua Wolności, dzieło Bartholdiego z wewnętrzną konstrukcją z żelaza wykonaną przez Gustawa Eiffela. Lecz jej znaczenie było absolutnie przejrzyste, a przesłanie — skierowane do spragnionych wolności uciskanych mas — najzupełniej czytelne. Tym razem wydawało się, że Eiffel o czymś zapomniał; właściwie zapomniał o wszystkim. Dał Paryżowi żelazną konstrukcję bez pomnika, szkielet bez rzeźby, pochodnię bez wolności, kości bez ciała.
Dzisiaj, rzecz jasna, mądrzy naszą wspaniałą mądrością postmodernistyczną, doskonale wiemy, o co Gustawowi chodziło. Wieża była pomnikiem jednej jedynej rzeczy: siebie samej. Była do oglądania i nic innego nie dało się z nią zrobić, tylko patrzeć z dołu na jej wierzchołek, albo w dół z wierzchołka, albo wspinać się po niej w górę i schodzić w dół, podziwiając roztaczającą się stamtąd na wszystkie strony panoramę Paryża. Niepokoiła klasyków, obrażała romantyków, złościła realistów, doprowadzała do furii naturalistów i bulwersowała niemal wszystkich z wyjątkiem Rousseau, Celnika. Nienawidzili jej czołowi pisarze z Guy de Maupassantem włącznie, który zaczął jadać w jej restauracji, ponieważ to jedyne miejsce, skąd jej nie widać. Właściciele sklepów w obawie, że spadnie im na głowy, domagali się jej rozebrania (częsty los pomników, choć w tym wypadku pomnik niczego nie upamiętniał). Gdy zaś parę lat później Eiffel zaplątał się w jakiś bardzo po francusku skomplikowany skandal finansowy i w wyniku oskarżenia o otwarcie śluz na Kanale Sueskim o mało nie trafił do więzienia, większość ludzi uważała, że tak czy inaczej zasłużył sobie na to.
Po około dziesięciu latach Francuzi nagle odkryli, do czego służy wieża Eiffela. Idealnie nadawała się na przekaźnik radiowy, co świadczy, że Gustaw potrafił przewidywać rozwój techniki, ponieważ gdy ją stawiał, radia jeszcze nie wynaleziono. Zamiast więc znaleźć się w więzieniu, otrzymał Legię Honorową, a sama wieża nabrała sensu i zaczęła oznaczać wszystko, stając się symbolem nowoczesnego, stęsknionego przyszłości Paryża. Sto lat później, w roku 1989, gdy raz jeszcze nadszedł czas uczczenia końca wieku, obchody dwusetnej rocznicy rewolucji francuskiej połączyły się z obchodami setnej rocznicy powstania wieży Eiffela. Znienawidzony niegdyś pomnik nowoczesności odrestaurowano teraz pieczołowicie (zdaje się, że zrobiła to istniejąca do dziś firma Eiffela). Oczywiście Francuzi, jak to Francuzi, i tym razem nie mogli się obejść bez postawienia gmachu. A ponieważ żyjemy w epoce wielokulturowej, zwrócili się do amerykańskiego architekta chińskiego pochodzenia, I. M. Peia. Wyobraźnia Peia nie była nastawiona ani na pion, ani na poziom. Popatrzył w dół, na rezerwat minionych wieków: na labirynty i katakumby Luwru, na odsłonięte fundamenty i lochy, po czym przykrył to wszystko niedużą, kryształową piramidą wspartą na precyzyjnej kratownicy.
Czemuż by nie? Przecież żyjemy już nie w modernistycznych, lecz postmodernistycznych czasach, w epoce pluralizmu stylów, formy jako parodii, sztuki jako cytatu, w erze światowego targowiska kultury. W Berlinie walił się mur Honeckera i przeistaczał w dzieło sztuki, wszędzie polityka i kultura stawały się widowiskiem. W czerwcu tego roku, oświetlony laserami i transmitowany na cały świat (dzięki urządzeniom przekaźnikowym na wieży Eiffela) sopran o międzynarodowej sławie odśpiewała Marsyliankę, a na Polach Elizejskich, w wielkiej paradzie obrazów, stylów, kultur i płci, egipski taniec brzucha wirował wraz z karaibską lambadą, geje tańczyli z lesbijkami, strukturaliści podrygiwali z feministycznymi ginokrytyczkami, węgierscy ochroniarze szli w tango z francuską policją; każda rzecz była wszystkim i niczym zarazem. Wiem, bo byłem tam osobiście i pisałem jakiś błyskotliwy, dekonstrukcjonistyczny artykuł na ten temat dla „Niedzieli na Poważnie". Wielkie zmiany, wielkie zmiany; nauczyliśmy się żyć w epoce rzeczywistości wirtualnej — tak mniej więcej nawijałem. A wielkie zmiany potrzebują nowych filozofów, zauważałem, wymieniając przy tej okazji nazwiska różnych pionierów nowej myśli: Lacana, Foucaulta, Deleuze'a, Baudrillarda, Derridy, Lyotarda (…).
Jednak nawet myśl, że nowe czasy potrzebują nowej myśli, wcale nie była nowa. Na przykład — przypomniałem sobie — gdy w roku 1889 Gustaw wznosił nad Paryżem swą wielką falliczną wieżę, młody filozof o nazwisku Henri Bergson ogłaszał książkę pod tytułem „Czas i wolna wola”, w której twierdził, że wewnętrzne życie świadomości ludzkiej ma własny, specyficzny zegar, całkowicie różny od zegara historii i życia codziennego. Ta bardzo nowoczesna teoria wywarła wielkie wrażenie na jego powinowatym ze strony żony, Marcelu Prouście. Tymczasem w naszym Wiedniu, który stawał się nowoczesny i radosny, młody doktor Zygmunt Freud miał całkiem podobne myśli. Nie był jeszcze wtedy wielkim profesorem, jeszcze nie przeprowadził się do słynnego gabinetu przy Berggasse 19 (…) i nie objawiła mu się jeszcze, gdy na rowerze pedałował przez Lasek Wiedeński, tajemnica snów. Ale w 1889 miał już własną tabliczkę na drzwiach i wypróbowywał metodę wolnych skojarzeń — w czasach późniejszych znaną pod nazwą psychoanalizy — na pokręconym wnętrzu i ciemnych labiryntach psychiki niejakiej Frau Emmy von N.
Podobne rzeczy w roku 1889 zdarzały się wszędzie. Nad drugą z wielkich rzek europejskich, nad Renem, w szwajcarskiej Bazylei, inny wielki profesor, profesor doktor Fryderyk Nietzsche, poświęcił się kreowaniu nowoczesności. Nie było to łatwe i prawdę mówiąc, w roku 1889 zaczął już trochę wariować z przepracowania. Na ulicach śpiewał, robił miny, obejmował konie pociągowe i nabrał zwyczaju przepowiadania — niezbyt trafnie — rozmaitych plag, trzęsień ziemi, powodzi, ociepleń klimatu, wojen światowych oraz innych katastrof milenarystycznych. Wysłał list do papieża i innych ważnych osobistości, podpisany „Nietzsche Cezar", w którym sugerował, że pewnych ludzi, a także niektóre rasy w całości, powinno się powystrzelać. Miał bosko-cesarską misję doprowadzenia ery współczesnej do jej nieuchronnego kresu, jak wyjaśniał różnym uczonym kolegom („Szanowny Panie Profesorze, właściwie wolałbym być profesorem w Bazylei niż Bogiem, lecz mój egotyzm nie może sprawić, abym z jego przyczyny nie dokończył dzieła stworzenia świata"). W końcu udało się zaprowadzić wielkiego filozofa do lekarza, który go zbadał i zapisał w swych notatkach: „Utrzymuje, że jest słynnym człowiekiem i stale domaga się kobiet". Hm, a co w tym złego? W końcu był przecież Herr Doktorem Professorem, twórcą epoki nowoczesnej i z pewnością zasłużył na swoją porcję serdeczności ze strony drugiego człowieka.
Wbrew wszystkim trudnościom, które stawały mu na drodze, Nietzsche zdołał w roku 1889 wydać ostatnią książkę. Nosiła tytuł „Götzendämmerung”, czyli „Zmierzch bożyszcz” i traktowała o czasie trzęsień ziemi, apokalipsy oraz o nadejściu nowego. Podtytuł brzmiał „Jak filozofować za pomocą młotka"; ta nowa technika filozofowania miała zafascynować sporo osób urodzonych w roku 1889. Jedną z nich był syn celnika z Branau na granicy niemiecko-austriackiej. Chodził do tej samej szkoły co Ludwig Wittgenstein, a później pojechał do Wiednia z zamiarem zostania malarzem, co mu się udało, choć malował tylko mieszkania. Potem wstąpił do armii, przeżył wielkie załamanie roku 1918 i wypłynął ponownie z młotkiem filozoficznym w ręku jako Adolf Hitler, próbując — pięćdziesiąt lat po roku 1889 i pięćdziesiąt lat przed upadkiem muru berlińskiego, czyli w roku 1939 — narzucić światu nowy porządek.
Tak, kiedy się nad tym zastanowić, rok 1889 był naprawdę szczególny w całej niemal Europie — epoka Freuda, Nietzschego, Ibsena, Zoli, Maxa Nordau i Maxa Webera. Właściwie był to wielki rok modernizmu i nowoczesnej myśli. A w tym samym czasie w Wielkiej Brytanii... cóż, w Wielkiej Brytanii Brytyjczycy, jak zwykle, pozostawali nieco w tyle. Książką roku było (pamiętam, bo zbierałem materiał do mojego artykułu) „Trzech panów w łódce” Jerome K. Jerome'a, najnowszą operą londyńską (fantastyczne sny i niebiańska muzyka) — „Gondolierzy” Gilberta i Sullivana, a strajkujący dokerzy ułożyli słynny hymn „Czerwony sztandar”, George Bernard Shaw napisał „Eseje fabiańskie”, a ludzie zaczęli mówić o dekadencji. Oscar Wilde osiągał tego roku szczyty sławy, a brytyjski wydawca Emila Zoli wylądował w więzieniu za obrazę moralności. Sześć lat później wszystko było na odwrót: Emil Zola był u szczytu sławy, a Oscar Wilde siedział w więzieniu za obrazę moralności. Nikt jednak, nawet Gustaw Eiffel, nie twierdził, że nowoczesność ma nadchodzić prostą drogą.
Tak czy inaczej, nadchodziła. Dwadzieścia pięć lat po roku 1889 w Sarajewie (…) padł słynny strzał do arcyksięcia. i cesarstwo Habsburskie runęło w gruzy, mapa Europy zmieniła się całkowicie (…).Dwadzieścia pięć lat po tym nastąpiła kolejna era katastrof. W Londynie zmarł Freud, w Paryżu James Joyce opublikował wielki finał modernizmu „Finnegans Wake”, w Polsce Hitler odpakował swój młotek filozoficzny, znów zaczęła się wojna. Przemoc szalała, nowoczesność eksplodowała, Europa podarła na strzępy swe granice i miasta, nadszedł holocaust (…). Dwadzieścia pięć lat później rok był spokojniejszy, chociaż zdarzyło się parę ważnych rzeczy. Zimna wojna była u szczytu, właśnie zamordowano prezydenta Kennedy'ego, Leonid Breżniew, Harold Wilson i Lyndon B. Johnson zajmowali różne wysokie stanowiska (…). A dwadzieścia pięć lat po tym... no, wszyscy wiemy, co było wtedy. W ozdobionym moją osobą świecie pomniki .przed stu, pięćdziesięciu i dwudziestu pięciu lat rozsypywały się w drobny mak.
Bradbury Malcolm; Doktor Criminale;
Milczenie, emigracja i przebiegłość – taka była recepta Jamesa Joyce'a dla współczesnych pisarzy i myślicieli w epoce brutalności absurdu, bombardowań i rzezi, ideologii i holocaustu, w wieku intelektualnego terroryzmu oraz, jak kiedyś wyraził się Canetti, palonego mięsa, w wieku, w którym policyjne pałki obróciły się przeciwko wolnej myśli. Na skutek milczenia, emigracji i przebiegłości niektórzy artyści i intelektualiści przeżyli osobliwe flirty ze światem obłąkanej ideologii. Pound igrał z faszyzmem, Heidegger z nazizmem, Brecht ze stalinizmem, Sartre z marksizmem i tak dalej, i tak dalej. Ta straszna gra trwa nadal i będzie trwać wiecznie, ilekroć intelekt zderzy się z władzą, totalitaryzmem i wszelkiego rodzaju fundamentalizmem.
Bradbury Malcolm; Doktor Criminale;
Może na tym polega współczesne mistrzostwo. Żeby płynąć z prądem, a z odpływem zawracać, a przy tym naginać historię do własnych potrzeb, tak, żeby można było zdziałać coś konkretnego.
Bradbury Malcolm; Doktor Criminale;
Nasze myśli i czyny nie biorą się znikąd, ale zawsze rodzą się z konfliktów i złudzeń, i to historia nadaje im kształt, a wyrastają z niejasności, niepowodzeń i uników. Są niepewne i nieprecyzyjne, sprzeczne i podatne na nagłe zmiany, po prostu samo życie.
Bradbury Malcolm; Doktor Criminale;
Przeszłość nie znika. Nie można uciekać od tego kim się było. Zawsze będzie ktoś, kto wszystko pamięta.
Bradbury Malcolm; Doktor Criminale;
Sława jest zawsze atrakcyjna erotycznie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz