wtorek, 29 listopada 2011

Jodi Picoult „Czarownice z Salem Falls”

Jodi Picoult postanowiła żyć z pisania powieści. Przede wszystkim – chapeau bas, że jej się udało. Może jednak zaczęłam od złej książki, ale mnie jej pisarstwo znudziło. W bibliotece były tylko „Czarownice z Salem Falls” i przez pryzmat tylko tej powieści mogę cokolwiek powiedzieć. Najpierw sobie pomarudzę.
Sam opis, a potem i częściowo treść nasuwały analogie do filmu „Szkoła czarownic” (1996). Na jednym biegunie mamy pokrzywdzonego prawie świętego, na drugim – cztery niewyżyte seksualnie nastolatki bawiące się w czary.
Główny bohater – Jack St. Bride jest fantastycznym mężczyzną, który pada ofiarą pomówień i zauroczeń nastolatek. Jest współczesnym męczennikiem za sprawę, za psychozę Ameryki. Nie ma wad, lecz same cnoty. Jest tak nieskazitelnie cudowny, że daje sobie radę nawet w więzieniu. Ani razu nie spotyka go seksualne upokorzenie, bo walczy o prawdę i swoją prawość. Do tego ma matkę, która jest bardziej święta niż święci.
Blisko pół książki zajmuje proces sądowy, gdzie czytelnik musi po raz drugi czytać to, co przeczytał już wcześniej. Ciągnie się to i ciągnie.
Ukochana bohatera Abbie Peabody jest niby szalona, a jednak szybko potrafi poradzić sobie z nową rzeczywistością.
Ujęcie czasowe jest dziwaczne, ktoś kto umarł w 1989 roku, okazuje się nie żyć od siedmiu lat w czasie zeznań w roku 2000. Ludzie raz są sobie równi wiekiem, to znowu dzieli ich prawie całe pokolenie. Nieobecni mieszkają w miasteczku od lat…
Książka jest do bólu przewidywalna. Dzieją się zjawiska nadprzyrodzone. I tak dalej i dalej…
Plusy?
Picoult pisze w miarę ciekawie i w miarę sensownie. Stara się też wnieść „powiew świeżości” w gatunek czytadła: niedomówienie. I pozostawia gorzki osad… że nie zawsze ci, którzy walczą o cnotę, są cnotliwi.
Powiem szczerze: Picoult wydaje mi się namiastką Joy Fielding. Takie sobie to pisarstwo, ale fajnie, że może robić to co chce.
I na koniec mała dygresja: w obecnych czasach pisarze dziękują wszystkim, którzy pomogli w powstaniu książki. Chwilami wydaje mi się, że po prostu opakowują w odpowiednie słowa dane, jakie im dostarczono. Ja zaś jakoś nie wyobrażam sobie, aby Camus, Murakami czy nawet Agatha Christie rozsyłali w cztery strony świata ludzi, którzy szukaliby dla nich podstawowych treści…
Moja ocena: 3.5

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz