Dom Joly, Witamy w piekle. Wyprawy do miejsc odradzanych przez biura podróży, Carta Blanca, Warszawa 2011, 304
s.
Dziennikarz Dom Joly, chcąc zweryfikować medialny obraz
najniebezpieczniejszych regionów, wybrał się w podróż do Iranu, Stanów
Zjednoczonych, Kambodży, Czarnobyla, Prypeci, Korei Północnej i do Bejrutu. W
książce opisuje nie tylko kraje naznaczone piętnem dyktatury czy te, gdzie
ludzie żyją praktycznie na polu bitwy, ale także miejsca zabójstw Kennedy’ego i
Kinga oraz ruiny WTC. Autor z dystansem, poczuciem humoru i ze świeżością w
przełamywaniu stereotypów, którymi częstują nas media, prezentuje to, co
zobaczył na własne oczy w czasie swoich podróży.
Mam ambiwalentne odczucia odnośnie książki Doma Joly’ego.
Jego brytyjskie poczucie humoru zbyt często ociera się o infantylizm i
gruboskórność. Jest to tym bardziej irytujące, że gość zdecydował się na wyjazd
do naprawdę niesamowitych miejsc.
Najdziwniejszą pobudką, która zadecydowała o kierunku
podróży była fotografia dwóch kobiet w burkach jeżdżących na nartach. Tak Joly
trafił do Iranu. Jego zapiski ograniczyły się do chwytliwego tytułu rozdziału
„Mułłowie nie jeżdżą na snowboardzie”, opisu pijatyk z przygodnymi
„przyjaciółmi” i pijackiej jazdy po niebezpiecznych drogach. Gdyby cała książka
miała być taka, pewnie bym sobie odpuściła. Nie wiem jak autor, ale dla mnie upijanie
się w obcych krajach nie jest wyznacznikiem dobrej zabawy czy żelaznym punktem
„zwiedzania”.
Rozdział o USA też ma dwuznaczny tytuł „Ameryka na
przestrzał”. Jazda przez pół Stanów Zjednoczonych dała Joly’emu sposobność do
poznania mentalności tak prowincjonalnych Amerykanów, jak i tych, którzy
uważają, że żyją w centrum świata. Wyprawę rozpoczął od zwiedzenia miejsc w
Dallas związanych z zamachem na prezydenta Johna F. Kennedy’ego, skończył na
wizycie pod Dakota House, gdzie został zastrzelony John Lennon i odwiedzając
ruiny WTC. Strzały znaczyły cały amerykański szlak. Joly ukazał przy okazji
absurdalność przepisów panujących w Muzeum Szóstego Piętra, biurokrację
doprowadzoną do ostateczności; strach Amerykanów uwidaczniający się w
dziwacznych przepisach na lotnisku. Nie on jeden „pielgrzymował” do miejsc
związanych ze śmiercią. Przy okazji okazało się, że niektórzy ludzie są tak chamscy
lub po prostu głupi, że nie powinni wytykać nosa ze swojego kraju.
W części poświęconej Kambodży Joly sili się na żarty z brodą
z Angeliny, mało śmieszne. Ale przynajmniej zabiera czytelnika do Ta Prohm,
świątyni, która posłużyła za scenerię do filmowych przygód Lary Croft. Omija z
daleka rozreklamowaną Angkor Wat i jedzie tam, gdzie nie ma rzeszy turystów.
Ale naprawdę przerażające są wyprawy autora na Pola Śmierci, miejsce kaźni, gdzie
zabijano ofiary reżimu Czerwonych Khmerów i do Tuol Sleng, dawnej szkoły średniej
zamienionej w czasie panowania Czerwonych Khmerów w Więzienie Bezpieczeństwa 21.
Za zwiedzanie obu miejsc trzeba zapłacić. Pieniądze ze zwiedzania więzienia
trafiają do kieszeni dawnych oprawców, zaś opłata za obejrzenie przerażających
Pól Śmierci – do japońskiej firmy. Rozpacz i ból milionów ludzi
skomercjalizowano, a mordercy nie poczuwają się do najdrobniejszych wyrzutów
sumienia.
W porównaniu z Kambodżą Ukraina to kraj radosny (zdaniem
Joly’ego). Młodzieńcy z plerezą na głowie, z piwem w ręku i obściskujący swoje
panienki to widok powszechny w Kijowie. Ale nie uwzględniłby Joly Ukrainy w
swoich planach, gdyby nie zorganizowana wycieczka do Prypeci, miasta
wysiedlonego w 1986 roku, po awarii reaktora w Czarnobylu. Zaradny przewodnik i
dolary mogą otworzyć wszelkie bramy. Największym zaskoczeniem dla Joly’ego było
to, że poczuł się w Prypeci swobodnie i znajomo, jak się okazało autorzy „Call
of Duty 4” wykorzystali miasto w swojej grze. Nie wysilił się autor na
jakiekolwiek przemyślenia, ale w podsumowaniu napisał, że właśnie Ukraina
okazała się najbardziej przyjaznym ze zwiedzanych przezeń krajów.
I wreszcie kolejny zorganizowany wyjazd: z Chin do Korei
Północnej. W końcu Joly znalazł się w innym świecie, komórkę musiał oddać do
depozytu, maile słać mógł tylko z jednej kawiarenki internetowej (przed
wysłaniem w świat, były czytane przez koreańskich cenzorów), a zdjęcia mógł
robić tylko po uzyskaniu pozwolenia. Wszechogarniająca cisza, szarzyzna kraju i
wielkie portrety Wielkiego Wodza – tak mniej więcej wygląda dzień powszedni
mieszkańców Korei na północ od 38 równoleżnika. Niestety zamiast informacji
ciekawych, Joly znowu zaniżył poziom i popisywał się infantylnością.
Końcowym etapem jego mrocznych podróży był Liban, w którym
się urodził i spędził młodość. I tylko w tamtym kraju nie korzystał ze
zorganizowanego zwiedzania, znając kraj swych młodych lat na tyle dobrze, że
mógł poruszać się swobodnie i samodzielnie.
Książka Joly’ego nosi podtytuł „Wyprawy do miejsc
odradzanych przez biura podróży” i jest to fraza myląca. Bo w Kambodży Joly był
jednym z wielu turystów, a Prypeć i Koreę Północną zwiedzał w ramach turystyki
zorganizowanej. Trudno też nazwać Nowy Jork miejscem odradzanym przez biura
podróży. W sumie, chociaż Joly był w miejscach ciekawych, nie umiał tego dobrze
pokazać. Jego relacje trącą powierzchownością i co tu ukrywać, są pełne
drętwych dowcipów. Mimo tego rozczarowania treścią, warto przebrnąć przez tę
chwilami nużącą lekturę, aby zdecydować się kiedyś na samodzielną wyprawę, bez
pseudodwocipnych podtekstów.
Moja ocena: 4
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz