Stephen Dobyns, Świątynia martwych dziewcząt, Muza, Warszawa
2002, 476 s.
W małym miasteczku Aurelius od pewnego czasu znikają bez
śladu kilkunastoletnie dziewczynki. Intensywne śledztwo nie przynosi rezultatu,
a co gorsza, tajemniczym zniknięciom towarzyszą również inne, alarmujące
wydarzenia: morderstwa, napady, akty wandalizmu i agresji. Wiadomo na pewno, że
sprawca uprowadzeń dzieci jest mieszkańcem miasteczka. Narastająca stopniowo
atmosfera podejrzliwości sprawia, że ludzie o nieposzlakowanej do tej pory
opinii, powszechnie szanowani i lubiani, ujawniają ciemne strony swych
charakterów. Nikt nie powinien spać spokojnie, każdy bowiem może zostać
oskarżony przez znajomych, sąsiadów a nawet najbliższą rodzinę.
Pod względem treści to nie thriller ani sensacja. „Świątynia
martwych dziewcząt” jest raczej powieścią psychologiczno-obyczajową z wątkiem
kryminału. Bowiem nie tyle jest w niej istotna zbrodnia, co reperkusje z nią
związane.
Dobyns słowami bezimiennego narratora ukazuje nam świat
małego miasteczka na Wschodnim Wybrzeżu, gdzie wszelkie „inności” traktowane są
nieufnie. Tak jest w przypadku algierskiego wykładowcy Hourai Chihaniego,
marksisty i muzułmanina, tak jest i w przypadku założonego przezeń koła
marksistowsko-dyskusyjnego „Tropiciele Prawdy” i co oczywiste – jego młodych
członków. Mniejszości seksualne przezornie pozostają w ukryciu, w szkole
istnieje odwieczny podział na katów i ofiary, a mieszkańcy Aurelius uchodzą za porządnych
i bogobojnych.
Wraz z zaginięciem czternastoletniej Sharon Malloy ludzie
zaczynają ukazywać swą prawdziwą naturę. Najwięksi krzykacze stają się
aktywnymi poszukiwaczami dziewczynki, po uprowadzeniu zaś Meg Shiller, dochodzą
do głosu autorytarne ciągoty niektórych. Patrolowanie ulic, nagabywanie
wytypowanych jako podejrzane osób i ogólna samowola Przyjaciół Sharon Malloy,
czyli grupy ludzi zajmujących się poszukiwaniami, staje się coraz wyraźniejsza.
Żaden samotnie mieszkający mężczyzna nie może czuć się bezpiecznie, bowiem
staje się potencjalnym pedofilem. Brak współpracy jest równoznaczny z
przyznaniem się do winy. Upływ czasu i brak wyników prowadzą do niekontrolowanych
działań i bezsensownych aktów agresji.
Dobyns starał się ukazać społeczność miejską sparaliżowaną
strachem doprowadzającym do obłędu. Nie skupiał się wyłącznie na ofiarach, ale
na skutkach porwań. Poświęcił wiele słów na oddanie atmosfery grozy i
przerażenia, ale nie do końca mu się udało wzbudzić emocje w czytelniku. Jakby
zabrakło iskry, która rozpaliłaby ciekawość i empatię odbiorcy. Zaginięcie
dziecka to najgorsza z możliwych zbrodni. A jednak nie wyczuwa się w opowieści
rozpaczy rodziców, słowa nie wywołują niepokoju, wielokroć zapowiadane przez
narratora przerażające wydarzenia stają się zaledwie sprawozdaniami z przebiegu
wypadków.
Na dobrą sprawę osoba mordercy znana jest już od połowy
książki. Dobyns nie zadbał jednakże o przybliżenie jego portretu
psychologicznego czy przeszłości, co uczynił w przypadku mnóstwa postaci drugo-
i trzecioplanowych.
Mimo tych niedociągnięć, powieść czyta się dobrze. Mnie
przynajmniej nie nudziła. Od początku nie nastawiałam się na zagadkę
kryminalną, tylko na opis małomiasteczkowej, zwartej społeczności postawionej w
nietypowej sytuacji. I chociaż zachowania nie zaskakiwały, to „Świątynia
martwych dziewcząt” jest niezłym obrazem Ameryki końca XX wieku.
Moja ocena: 4
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz