poniedziałek, 19 maja 2014

Stephen Dobyns „Świątynia martwych dziewcząt”

Stephen Dobyns, Świątynia martwych dziewcząt, Muza, Warszawa 2002, 476 s.

W małym miasteczku Aurelius od pewnego czasu znikają bez śladu kilkunastoletnie dziewczynki. Intensywne śledztwo nie przynosi rezultatu, a co gorsza, tajemniczym zniknięciom towarzyszą również inne, alarmujące wydarzenia: morderstwa, napady, akty wandalizmu i agresji. Wiadomo na pewno, że sprawca uprowadzeń dzieci jest mieszkańcem miasteczka. Narastająca stopniowo atmosfera podejrzliwości sprawia, że ludzie o nieposzlakowanej do tej pory opinii, powszechnie szanowani i lubiani, ujawniają ciemne strony swych charakterów. Nikt nie powinien spać spokojnie, każdy bowiem może zostać oskarżony przez znajomych, sąsiadów a nawet najbliższą rodzinę.

Pod względem treści to nie thriller ani sensacja. „Świątynia martwych dziewcząt” jest raczej powieścią psychologiczno-obyczajową z wątkiem kryminału. Bowiem nie tyle jest w niej istotna zbrodnia, co reperkusje z nią związane.
Dobyns słowami bezimiennego narratora ukazuje nam świat małego miasteczka na Wschodnim Wybrzeżu, gdzie wszelkie „inności” traktowane są nieufnie. Tak jest w przypadku algierskiego wykładowcy Hourai Chihaniego, marksisty i muzułmanina, tak jest i w przypadku założonego przezeń koła marksistowsko-dyskusyjnego „Tropiciele Prawdy” i co oczywiste – jego młodych członków. Mniejszości seksualne przezornie pozostają w ukryciu, w szkole istnieje odwieczny podział na katów i ofiary, a mieszkańcy Aurelius uchodzą za porządnych i bogobojnych.
Wraz z zaginięciem czternastoletniej Sharon Malloy ludzie zaczynają ukazywać swą prawdziwą naturę. Najwięksi krzykacze stają się aktywnymi poszukiwaczami dziewczynki, po uprowadzeniu zaś Meg Shiller, dochodzą do głosu autorytarne ciągoty niektórych. Patrolowanie ulic, nagabywanie wytypowanych jako podejrzane osób i ogólna samowola Przyjaciół Sharon Malloy, czyli grupy ludzi zajmujących się poszukiwaniami, staje się coraz wyraźniejsza. Żaden samotnie mieszkający mężczyzna nie może czuć się bezpiecznie, bowiem staje się potencjalnym pedofilem. Brak współpracy jest równoznaczny z przyznaniem się do winy. Upływ czasu i brak wyników prowadzą do niekontrolowanych działań i bezsensownych aktów agresji.
Dobyns starał się ukazać społeczność miejską sparaliżowaną strachem doprowadzającym do obłędu. Nie skupiał się wyłącznie na ofiarach, ale na skutkach porwań. Poświęcił wiele słów na oddanie atmosfery grozy i przerażenia, ale nie do końca mu się udało wzbudzić emocje w czytelniku. Jakby zabrakło iskry, która rozpaliłaby ciekawość i empatię odbiorcy. Zaginięcie dziecka to najgorsza z możliwych zbrodni. A jednak nie wyczuwa się w opowieści rozpaczy rodziców, słowa nie wywołują niepokoju, wielokroć zapowiadane przez narratora przerażające wydarzenia stają się zaledwie sprawozdaniami z przebiegu wypadków.
Na dobrą sprawę osoba mordercy znana jest już od połowy książki. Dobyns nie zadbał jednakże o przybliżenie jego portretu psychologicznego czy przeszłości, co uczynił w przypadku mnóstwa postaci drugo- i trzecioplanowych.
Mimo tych niedociągnięć, powieść czyta się dobrze. Mnie przynajmniej nie nudziła. Od początku nie nastawiałam się na zagadkę kryminalną, tylko na opis małomiasteczkowej, zwartej społeczności postawionej w nietypowej sytuacji. I chociaż zachowania nie zaskakiwały, to „Świątynia martwych dziewcząt” jest niezłym obrazem Ameryki końca XX wieku.
Moja ocena: 4

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz