Historia życia prywatnego, pod red. Philippe’a Ariésa,
Georges’a Duby’ego, t. 1, Od Cesarstwa Rzymskiego do roku tysięcznego, pod red.
Paula Veyne’a, Ossolineum, Wrocław-Warszawa-Kraków 2005, 712 s.
Jak żyli nasi przodkowie – nie tylko ci „wielcy”: królowie,
wodzowie, wybitni twórcy kultury i nauki – ale zwykli „zjadacze chleba”, o
których nie wspominają żadne podręczniki i o których nie mówią nauczyciele na
lekcjach? Co czuli, jak się zachowywali, czym były dla nich dzieciństwo,
małżeństwo, śmierć, jak wyglądał ich dom, gdzie spędzali wolny czas, jakimi
przedmiotami się otaczali? Historia życia prywatnego próbuje odkryć przed nami
wewnętrzny, indywidualny, intymny świat człowieka.
Pozycja ta przeznaczona jest zarówno dla profesjonalistów (m.in. historyków kultury, socjologów), jak i dla szerokiego grona czytelników.
Pozycja ta przeznaczona jest zarówno dla profesjonalistów (m.in. historyków kultury, socjologów), jak i dla szerokiego grona czytelników.
Zacznijmy od tego, że nie jest to typowa monografia
historyczna. Nie ma w niej układu chronologicznego. W książce znajdują się
eseje dotyczące ram ukazanego w tytule okresu, lecz sama tematyka poruszana
przez autorów chwilami daleka jest od historycznej. Wydaje się, że lepiej
orientowałby się w gąszczu podawanych terminów antropolog kultury lub socjolog,
niż historyk poszukujący wiadomości na temat tego, jak żyli nasi przodkowie.
Pomimo tego książkę czyta się dość szybko, primo: marginesy zewnętrzne są imponująco
szerokie, secundo: równie imponujący jest materiał fotograficzny. Niestety
zdjęcia są czarno-białe, co może sprawdza się w przypadku planów rzymskich
willi, ale już fotografie ruin czy reprodukcje obrazów zlewają się w jedną
szarą plamę.
Różne autorstwo wpływa również na rytm czytania. Jedni piszą
bardziej zrozumiale, inni silą się na intelektualizm.
Paul Veyne jest autorem pierwszego tekstu: „Cesarstwo
Rzymskie”. Dużo tam odniesień do socjologii, o wiele mniej do historii.
Najistotniejsze wydały mi się dwie myśli autora, które w sumie idealnie
podsumowały okres Cesarstwa: „Po czym poznawało się miasto? Po obecności
próżniaczej klasy, klasy notabli. Próżniactwo było podstawowym elementem ich «życia prywatnego», a starożytność była epoką nieróbstwa
poczytywanego za zasługę.” Drugą myślą było to, że pogaństwo sparaliżowane było
zakazami, tylko libertyni zaś uprawiali miłość przed zmrokiem, nie zadbawszy o
ciemność i rozebrawszy swą partnerkę do naga.
Czytając esej „Zmierzch starożytności” Petera Browna,
wydawało mi się, że przedzieram się przez intelektualny bełkot i pewnie tak by
zostało, gdyby nie fakt, że chciałam w kilka miesięcy później odnaleźć wzmiankę
o Teodorze, żonie Justyniana, która swego czasu trudniła się profesją
striptizerki. Zanim odnalazłam interesujący mnie fragment, tekst Browna mnie
wchłonął. Interesujące były jego odniesienia do tego, jak w owym czasie
traktowano nagość – w sumie cały czas pokutuje w nas wiktoriańska wizja
społeczeństwa i czasami ciężko jest przebić się przez stereotyp wiecznie
zasłanianego ciała, skoro wciąż nam wmawiano, że kobiety nie pokazywały nóg,
nie pokazywały piersi etc. Cóż, u schyłku starożytności ludzie wykazywali brak
skrępowania ogólnie obowiązującymi zasadami wstydliwości seksualnej. Nagość
była nieunikniona w łaźni, nadzy byli atleci, zaś nagość kobiety wstydliwa była
tylko z punktu widzenia nieodpowiednich okoliczności (czyli tego, o czym
wspominał już Veyne). Kobiety traktowano jako istoty bez znaczenia, a
emancypacja wyższych sfer Cesarstwa była pozorna, dozwolona do chwili, dopóki
nie miała wpływu na „poważną” męską politykę.
W judaizmie małżeństwo było kryterium mądrości, gminy
chrześcijańskie wyznawały kierunek przeciwny – wysokie stanowiska mogły być
sprawowane tylko przy praktykowaniu celibatu, który ogólnie praktykowany był w
dojrzałym wieku, a później dosłownie narzucony kapłanom, którzy ukończyli trzydziesty
rok życia. Tym samym chrześcijaństwo postawiło pod znakiem zapytania istotę
małżeństwa, seksu i różnicy płci.
Michel Rouche zabłysnął tekstem o tytule „Wczesne
średniowiecze”, będącym najbardziej historycznym esejem w książce. Skupia się
przede wszystkim na czasach merowińskich. Przy okazji podaje „jeśli chodzi o
szacowne tytuły konetabla i marszałka, nie zapominajmy, że wówczas znaczyły one
tyle, co „odpowiedzialny za stajnię" i „koniuszy" (comes stabuli i maris kalk). Jednym słowem, były to dwa dzielne draby - stajenny i
kowal, niezbędni w każdej podróży”. Inną ciekawostką jest to, że „żarłoczność
Galów była już słynna w epoce Akwitańczyka Sulpicjusza Sewera, w IV w. Pod
wpływem Germanów jeszcze wzrosła. Frankowie wymyślili podawaną na rozpoczęcie
posiłku zupę - bulion mięsny, w którym moczyło się chleb. Chilperyk, aby
ugłaskać Grzegorza z Tours, który nazwał go Neronem i Herodem tamtych czasów,
podał mu zupę bardziej wyszukaną od codziennej, z dodatkiem drobiu oraz groszku.”
Rouche sporo pisze o jedzeniu i tak na przykład „często dania skrapiano garum - słoną przyprawą uzyskiwaną
poprzez macerację wnętrzności skumbrii i jesiotra w roztworze soli z ostrygami.
Był to odpowiednik dzisiejszego nuoc-mam,
rybnego sosu wietnamskiego.”
Kobiety oczywiście stanowiły tę część społeczeństwa, która
odpowiedzialna była za wszelkie nieszczęścia ówczesnego świata, podlegały siłom
piekielnym i mrocznym. Ponownie cytując Rouche’a: „Dla wielu kobieta
pozostawała tajemnicą, raz cudowną, raz złowieszczą, źródłem szczęścia i nieszczęścia,
uosobieniem nietykalnej czystości, lecz i destruktywnej nieczystości. Aby ukoić
niepokój i obłaskawić bogów, podawano młodym parom kubek miodu, alkoholu
uzyskiwanego z fermentacji miodu pszczelego. Ten środek uspokajający i równocześnie
oszałamiający, ten napój antymiłosny, zarazem silny i subtelny, miał im dodawać
odwagi w przenikaniu tajemnic ciała. Stąd bierze początek jakże udane
określenie «miesiąca miodowego»”, mało to romantyczne,
nieprawdaż?
Z kolei Yvon Thébert pisze o „Życiu prywatnym i
architekturze mieszkalnej w Afryce rzymskiej”. Domy w prowincji afrykańskiej
uznał za reprezentatywne dla tamtej epoki. Przede wszystkim było w nich bardzo
zimno, miały mało szyb i brakowało w nich kominków i pieców. Znajdowały się tam
również zbiorowe latryny. Domy rzymskie charakteryzowały się małą ilością
sprzętów: łóżka, stoliki, szafki, krzesła, szafy ścienne – wszystko to
przypominało współczesne meble ogrodowe. Największym luksusem była bezużyteczna
przestrzeń. Skromny mieszczanin zamieszkiwał domek o powierzchni 100 metrów
kwadratowych, gdzie znajdowała się kuchni i trzy pokoje na obrzeżach patio.
W mieście Volubilis przeciętne domy miały powierzchnię 500
metrów kwadratowych, jedynie Dom Orfeusza mieścił się na 2000 metrów kwadratowych,
co wynikało ze skomasowania kilku posiadłości. W mieście Cuicul Dom Europy miał
1400 metrów kwadratowych, co również wynikało z połączenia kilku posesji.
Charakterystyczne dla ówczesnych domów były podziemne
piętra. Centrum zamożnych domów stanowił perystyl (dziedziniec pod gołym
niebem) mający od 350 do 500, czasem nawet 600 metrów kwadratowych. Właśnie
zdjęcia z Cuicul i Volubilis chociaż ukazujące zachowane ruiny, mozaiki czy
podziemne piętra, są rozczarowująco nieczytelne.
Ostatni esej jest autorstwa Évelyne Patlagean i traktuje o „Bizancjum X-XI wieku”.
W sumie nie jest to
lektura do poduszki, chociaż jako takową ją traktowałam, ale ja jestem dziwna.
I mnie się podobało.
Moja ocena: 5
Moja ocena: 5
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz