Kathy Lette, Radość w zarodku, Zysk i S-ka, Poznań 2003, 277
s.
Dla nowego mężczyzny swojego życia Madeleine gotowa jest
poświęcić wszystko. Alexander, król telewizyjnej dżungli, jest mistrzem w
uprawianiu samochodowej miłości na najwyższym biegu, choć najczulej hołubi sam siebie.
Zanim jednak Madeleine odkryje, że jej bohater to kolos na glinianych nogach,
test ciążowy wykaże, że... wpadła. Czy Alexander stanie na wysokości zadania?
„Daily Mail” zachwalał prozę Lette jako dostarczającą
mnóstwa radości, szczerą do bólu, prezentującą humor inteligentny, przyprawiony
smakowitą pikanterią. Dałam się złapać na ten „inteligentny humor”. Niestety.
Książka jest napisana sprawnie, ale główna bohaterka jest
jeszcze bardziej naiwna niż Bridget Jones. Prezentuje zaś humor nie tyle
inteligentny, co rodem z antypodów, a zatem dla mnie zupełnie niezrozumiały.
Inteligentny humor acz nieco surrealistyczny prezentowała w swych wczesnych
kryminałkach Joanna Chmielewska, tymczasem z „Radości w zarodku” wieje nudą.
Ironiczne spojrzenie na „wyższe sfery” Londynu jest może i trafne, ale
zobrazowane bez polotu i lekkości pióra, co czyni powieść gliniastym zakalcem.
A ja nie lubię zakalców. Podobnie wtórne i tylko z założenia dowcipne są opisy
kolejnych faz porodu. Że boli? Że faceci tego nie pojmują? Znane i oklepane.
Poza tym, ile można czytać o wiarołomnych facetach i
kobietach, które wierzą, że są w stanie ich zmienić? Że facet zmieni dla nich
swoje przyzwyczajenia, zostawi żonę, środowisko, w które wrósł i tak dalej i
bez końca. No ludzie, za stara jestem, żeby wierzyć w takie bujdy.
I to tyle, jeśli chodzi o „Radość w zarodku”. Radość
poczułam skończywszy książkę z poczuciem, że koniec marnowania cennych
wieczornych chwil na taki chłam.
Moja ocena: 1.5
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz