„Pantaleon i wizytantki” to lubieżna, sprośna, ociekająca spermą powieść. Chociaż pełna seksualnych aluzji, całość sprawiała, że się zdystansowałam do seksu. Logistycznie zaplanowany burdel dla żołnierzy to jeden wątek, nawiedzony świr krzyżujący najpierw zwierzęta, a potem małe dziecko – to wątek drugi. Llosa upitrasił słodko-gorzką opowieść o seksie i wierze. Ukazał jak zmienia się postrzeganie chuci męskiej poprzez samych mężczyzn. To co w zamyśle miało zapobiec gwałtom na kobietach w pobliskich koszar osadach, okazało się pragnieniem nie tylko żołnierzy, ale i cywilów. A tym samym Llosa pokazuje wieczne człowiecze: daj, daj, daj! Brak zrozumienia, chęć zysków, szantaż i świętojebliwość. A na drugiej szali nawiedzony zakonnik (?) pragnący krzyżować istoty w imię wiary i poprzez swą charyzmę pociągający tłumy.
Obleśne, smutne i prawdziwe. Nie lubię Llosy, bo cholernie dobrze obnaża ludzkie słabostki i czyni to nie przebierając w środkach, czyniąc z każdego istotę pełną zabobonów i chuci…
Ale nie daruję sobie, jeśli nie napiszę, że i „Znak” odwala amatorszczyznę. W książce było sporo literówek, które wraz z ilością przeczytanych stron zaczynały wkurzać.
Moja ocena: 5
Obleśne, smutne i prawdziwe. Nie lubię Llosy, bo cholernie dobrze obnaża ludzkie słabostki i czyni to nie przebierając w środkach, czyniąc z każdego istotę pełną zabobonów i chuci…
Ale nie daruję sobie, jeśli nie napiszę, że i „Znak” odwala amatorszczyznę. W książce było sporo literówek, które wraz z ilością przeczytanych stron zaczynały wkurzać.
Moja ocena: 5
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz