Alexander McCall Smith, Miłość buja nad Szkocją, Muza,
Warszawa 2011, 351 s.
A teraz czas na tom trzeci, w którym Bertie, niezwykle
utalentowany sześciolatek, wciąż zmaga się bohatersko ze swymi wrogami:
nieznośną matką i jej wspólnikiem, psychoanalitykiem doktorem Fairbairnem. Pat
znów ma kłopoty natury sercowej, złotozęby pies Cyril wchodzi w konflikt z
prawem, a Duża Lou jak zawsze służy kawą i poradą wszystkim bywalcom swojej kawiarni.
I cóż ja mogę napisać o kolejnej części „44 Scotland
Street”? Jest wciągająca, to pewne. Acz niektórzy bohaterowie stają się zbyt
wkurzający. Moja pierwotna sympatia dla Pat, zmieniła się podczas czytania w
irytację. Młoda dzierlatka, która sama nie wie czego chce. Matthew szukający
miłości i odnajdujący się powoli w roli prowadzącego galerię zaczyna nabierać
barw i zainteresowanie jego losami wzrasta.
Prowadzone daleko od rodzinnej Szkocji badania
antropologiczne Domeniki dają czytelnikowi odpocząć od perypetii mieszkańców
Edynburga, którzy rozpierzchli się po całym mieście.
Ale najciekawszymi postaciami i tak pozostają Angus i
Bertie. Malarz kochający ponad wszystko swego psa i sześciolatek, który znowu
ugina się pod ambicjami swojej matki. To przerażające, jak bardzo ambicja i
nadmierne aspiracje mogą skrzywdzić dziecko, które powinno się kochać
bezwarunkowo i czynić wszystko, by dzieciństwo upływało mu w jak najmniej stresującym
otoczeniu. Irene zaślepiona pismami Melanie Klein doprowadza kwestie
pedagogiczne do absurdu. Podobnie absurdalne są zachowania Fairbarna i może
byłoby to bardziej śmieszne, gdyby spomiędzy wersów nie wyzierał strach, że
tacy ludzie jak Irene i Fairbarn naprawdę istnieją, naprawdę wierzą, że
postępują prawidłowo i nie zdają sobie sprawy ile cierpienia zadają tym
dziecku.
Brakowało mi w „Miłości...” Bruce’a. Czytanie o poczynaniach
tego bufona wpływało na mnie dziwnie oczyszczająco.
Moja ocena: 4
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz