Zbigniew Kuchowicz, Człowiek polskiego baroku, Wydawnictwo
Łódzkie, Łódź 1992, 420 s.
„Człowiek polskiego baroku” jest niejako podsumowaniem
twórczości Zygmunta Kuchowicza, który nie doczekał wydania monografii.
Kuchowicz zajmował się historią kultury obyczajowej i w wielu swoich
publikacjach przybliżał laikom (i nie tylko) staropolski świat. Ale jak
przybliżał! Nie pisał z pozycji wszechwiedzącego profesora popisującego się swą
wiedzą i szpikując swe teksty słowami typu” ontologiczny, oniryczny i tak dalej
i bez końca. Nie! Kuchowicz pisał dla ludzi, pisał z pasją i znawstwem.
I taka właśnie – pełna pasji, faktów i ciekawostek jest ostatnia
książka Kuchowicza. Nagle barok nie jest już epoką, która kojarzy się tylko z
przerostem formy nad treścią, rokoko i sarmatyzmem. Kuchowicz z pietyzmem
naukowca i swobodą literata snuje opowieść o wszystkim, co charakteryzowało
człowieka polskiego baroku: w jakich warunkach żył, co jadł i pił, jakimi
używkami się odurzał, jak spał, jak kochał, co lubił a czego nie, czego się bał.
Przy okazji wplata mało do tej pory znane fakty, jak na
przykład ten, że karaluchy pojawiły się w Polsce w pierwszej połowie XVII wieku
i stały się plagą. Również w XVII wieku amatorzy polowań doprowadzili do
wybicia turów i zmniejszenia się pogłowia żubrów. W tym samym stuleciu zniknęły
też dzikie konie. Tylko wilków było dużo.
Kuchowicz pisze o tym, że chłopi jedli zdrowiej (głównie
kasze, warzywa, groch), magnaci obficiej – ich kuchnia bazowała na
importowanych „korzeniach”: pieprzu, szafranie, goździkach, migdałach i
oliwkach. Od końca XVII wieku zaczęto jadać szparagi, a na przełomie XVII i
XVIII wieku pojawiły się ziemniaki zwane „tartoflami”. W Krakowie pojawiły się
w 1739 roku i 1 funt kosztował 11 zł 12 gr (była to zawrotna suma, za którą
można było kupić 3,5 funta szynki zwanej wówczas „szołdrą” lub 10 kop jaj). Co
istotne, na bogate stoły wjeżdżały doskonale przygotowane ryby, Polacy słynęli
z ich przyrządzania. Do mięs i drobiu podawano chrzan utarty z octem, oliwą i
śmietaną, kwaśny mus jabłeczny albo świeże lub kiszone ogórki. Mięsa i ryby
obficie polewano sosami (gąszczami); był sos żółty (z szafranem), biały (ze
śmietaną), szary (z czosnkiem i cebulą), czarny (z powideł lub krwi zwierzęcej)
lub czerwony (gdzie podstawą były wiśnie).
Pozostając w kręgu jedzenia i picia; Kuchowicz twierdzi, że
słowo „wódka” jest pochodzenia polskiego i dopiero z Polski trafiło na Ruś i do
Czech. A potem w świat. U nas zresztą przez szereg wieków nazywano wódkę
„gorzałką” lub „gorzałym winem” i dopiero pomiędzy XVII i XVIII wiekiem wódką
zaczęto nazywać napój procentowy i sprawiający szum w głowie.
A skoro już o szumie w głowie mowa – słów kilka o używkach.
Kawa trafiła do Polski nieco okrężną drogą, bo nie przez granice zachodnie,
lecz południowo-wschodnie, a dokładniej poprzez kontakty ze społecznościami
tureckimi w XVII wieku. W niecałe sto lat później zaczęto się delektować
„cykulatą”. Czekoladę ceniono nie tylko z powodu smaku, ale też i działań
leczniczych i wzmacniających.
W ogóle szukano często napojów, ziół i wszystkiego, co
uspokoiłoby barokowego człowieka, bo ten i nerwowy był, i lękliwy. Bogatsi,
wymęczeni nadmiernym jedzeniem i małą ilością ruchu, często skarżyli się na
sen. Korzystali z roślinnych środków nasennych osiąganych z wierzby, kozłka,
dzięgielu, konopi czy kopru. Cennym środkiem nasennym były fiołki. Dla odmiany
chłopi, którzy żyli według cyklu przyrody i nie przejadali się (bo nie mieli
takich możliwości), sen mieli zdrowy i mocny.
Ideałem męskiego piękna był husarz, kobiecego zaś – dama o rubensowskich
kształtach. Panie często cierpiały nie tylko na różnorakie „wapory”, ale i na
histerię, która często przybierała postać religijnej ekstazy. W skrajnych
formach ocierała się o dewiacje. Z drugiej jednak strony ludzie baroku starali
się cieszyć życiem i miłością. W seksie upatrywali antidotum na swe lęki.
Pamiętać należy, że czasy polskiego baroku były czasami niespokojnymi,
naznaczonymi wojnami, najazdami i walką. Do tego dochodziły susze lub odwrotnie
– powodzie, co prowadziło do klęsk głodu, wielkiej śmiertelności i umacniania
się poczucia niepewności. A jednak wydaje się, że wówczas, przynajmniej
niektórzy i w chwilach pokoju, żyli spokojniej, w symbiozie z przyrodą. Spokojniej
i z większą godnością przyjmowali śmierć. Umierano godnie, spokojnie. Często
można było spotkać wzory „dobrego umierania”. Jakże to wszystko inne niż nasza
teraźniejszość, prawda?
Bardzo polecam.
Moja ocena: 6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz