Arnaud Delalande, Bajki pisane krwią, Albatros A.
Kuryłowcz, Warszawa 2011, 398 s.
Rok 1774, czasy panowania Ludwika XV. W wersalskiej Galerii
Zwierciadlanej odkryte zostają zwłoki brutalnie zamordowanej młodziutkiej
Rosette oraz liścik adresowany do przyjaciela Casanovy Viravolty, awanturnika
pracującego niegdyś dla Republiki Weneckiej. Dlaczego morderca zostawił przy
zwłokach jedną z bajek La Fontaine’a oraz różę? Skąd pomysł nawiązania do
Bajkarza, którego sam Viravolta zabił niegdyś w pojedynku? Morderca zapowiada
dziesięć zabójstw, ale wkrótce okazuje się, że dziewczyna z Galerii
Zwierciadlanej nie była jego pierwszą ofiarą – pod nóż poszło już kilku agentów
i informatorów z tajnej służby króla.
Pietro Viravolta jest bardziej bondowski niż sam Bond.
Czytając „Bajki pisane krwią” co pewien czas przemykało mi po głowie: „My name
is Orchidea. Czarna Orchidea!” I jako agent ma nawet swego osiemnastowiecznego
Q – Augustina Mariénne! Jest to kalka tak widoczna, że aż żenująca,
przynajmniej dla mnie – czytelnika. Delalande w swym naśladownictwie idzie
dalej. Ma aspiracje aby być nie tylko nowym Ianem Flemingiem. Ni stąd ni zowąd
pragnie by „Bajki pisane krwią” stały się nowymi „Nędznikami” i poświęca całe
akapity na dziwaczne przemyślenia o Paryżu i na szczegółowe, pseudopoetyckie
widoki miasta z wyżyn katedry Notre Dame. Ale i to nie wystarcza autorowi i
niczym Dan Brown stara się wcisnąć między wersy różne fakty i ciekawostki
podane jednak w tak drętwiej formie, że nużą raczej niż uzupełniają obraz
osiemnastowiecznego Paryża.
Chociaż zarys fabuły brzmi zachęcająco, wykonanie zawodzi na
całej linii. Akcja się rozłazi, Delalande przynudza i chcąc wiele zdziałać,
miota się od pomysłu do pomysłu na czym cierpi logika. Ani to thriller
historyczny, ani powieść płaszcza i szpady. Takie flaki z olejem.
Lepiej trzymać się z daleka.
Moja ocena: 1.5
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz