czwartek, 9 stycznia 2014

Francis Wheen „Jak brednie podbiły świat”

Francis Wheen, Jak brednie podbiły świat, Muza, Warszawa 2005, 354 s.

Co łączy islamski fundamentalizm, neoliberalizm gospodarczy, New Age, popularne poradniki, UFO, Enron, rolę religii w polityce G.W. Busha, Fukuyamę i postmodernizm?
Odpowiedź Francisa Wheena jest prosta: głupota! Z pasją i szyderczym poczuciem humoru, przypominającym Woltera, śledzi jej objawy we współczesnym świecie, który bynajmniej nie jest najlepszym z możliwych. Jak to się stało, że w Stanach z publicznych pieniędzy finansuje się medycynę alternatywną, choć nikt nie udowodnił jej skuteczności? Czemu Tony Blair wraz z małżonką poddaje się w świetle reflektorów indiańskiemu rytuałowi odrodzenia? Jakim cudem w XXI wieku w Stanach toczy się debata nad zastąpieniem w szkołach nauki o ewolucjonizmie lekcjami na temat kreacjonizmu? To tylko kilka z jaskrawych przykładów współczesnej głupoty - one i wiele innych, równie wyrazistych, są tematem książki Wheena. Dokąd zmierzamy, skoro porzuciliśmy najważniejszą zdobycz Oświecenia: wiarę w rozum i krytyczne myślenie? Dla wszystkich tych, którzy dostrzegają dzisiejsze złudzenia i potrafią się z nich śmiać: krótka historia o tym, jak brednie podbiły świat.

Esej Francisa Wheena jest jak powiew świeżego powietrza w politycznie poprawnej świątyni pełnej zachwytów nad amerykańskimi i brytyjskimi politykami.
Dziecięciem będąc w latach osiemdziesiątych XX wieku, pamiętam doniesienia tak o polityce Ronalda Reagana, jak i polityce Margaret Thatcher. W jedynych słusznych mediach (dwa programy telewizyjne plus cztery programy radiowe) krytykowano politykę amerykańskiego prezydenta, mówiono o aferze Iran-Contras, donoszono o strajkach górników w Wielkiej Brytanii i „Żelaznej Damie” na Downing Street 10. Pamiętam też mało wybredne komentarze domowników zmęczonych pustymi półkami i dziwiących się, że Amerykanie czy Brytyjczycy marudzą, że im źle. Domownicy patrzyli na Zachód przez bardzo różowe okulary, tym samym negowali wszystko, co nadawała oficjalna polska telewizja (i radio).
A potem nadeszły czasy Okrągłego Stołu, wszelkich przemian od runięcia Muru Berlińskiego po rozpad Imperium i nikt już nie kazał nam kochać Wielkiego Brata nienawidząc przy tym „zgniłego” Zachodu. Zachłysnęliśmy się wolnością myślenia, pozostałościom ZSRR ukazując siłą rzeczy swoje cztery litery, bowiem niczym neofici zaczęliśmy bić pokłony Ameryce – tej dalekiej, wymarzonej, bogatej, mądrej i w ogóle naj. I niestety tak już nam zostało, przynajmniej części z nas.
Francis Wheen ukazuje, że prawda leżała pośrodku, bo ludzie mają skłonności do popełniania głupot, niezależnie czy znajdują się na politycznym świeczniku, czy też rządzą jedynie w kuchni swego M3. Skupia się na miej chlubnych epizodach na przykład z historii CIA – agencji będącej psem na komunistów i wiodącej prym pod względem popełnionych głupot i nietrafionych akcji, kiedy zamiast walczyć „o sprawę” przyczyniała się do wzrostu handlem kokainą, budowaniem podstaw fundamentalizmu w Afganistanie czy sprzedaż broni do Iranu. Dodajmy do tego kuriozalną politykę ekonomiczną Ronalda Reagana i Margaret Thatcher (odsyłam do książki Wheena po szczegóły) i zastanawiające jest, jakim cudem oba te kraje przetrwały bez ogłoszenia bankructwa.
Czytając z kolei o poczynaniach George’a W. Busha twierdzącego, że należy zaznajamiać amerykańskie dzieci z teorią kreacjonizmu, bo „sprawa nie została jeszcze rozstrzygnięta” i sypiącego wieloma innymi podobnymi w tonie nonsensami, widać wyraźnie, że ogłupiająca polityka republikanów z lat osiemdziesiątych zaczyna zbierać żniwa. Kowboj z Teksasu stał się synonimem błazna pełniącego jedną z najważniejszych funkcji na świecie.
Ale nie samą polityką karmi czytelników Wheen. Rozprawia się również z dekonstrukcjonizmem i przyprawia iście gombrowiczowską gębę postmodernizmowi udowadniając, że naukowcy są w stanie przełknąć wiele, aby tylko przelewać z pustego w próżne w imię wyższych, nie do końca sprecyzowanych idei. Czyż nie jest podobnie ze „specjalistami” wytężającymi swe mózgownice i zapisującymi setki stron na tematy zarządzania zasobami ludzkimi, strategii, pozytywnego myślenia i tak bez końca? Zalew wszelkiej maści poradników przynosi konkretne dywidendy tylko ich autorom, którzy karmią ludzi truizmami wszelkiej maści z radosną świadomością, że naiwniacy rządni poprawy swego losu łykną wszystko. A autorom nabiją kabzę.
Niestety chwilami Wheen przynudza, stanowczo zbyt często odwołuje się do teorii, cofa się w czasie do okresu oświecenia i zamiast skupić się na tytułowych „bredniach” snuje czysto akademickie rozważania strzelając sobie samemu w stopę. Za mało „bredni” w „bredniach”. Nie znaczy to, że esej lepiej sobie darować. Nie! Warto przejrzeć książkę chociażby po to, aby skonfrontować naszą wiedzę o polityce czasów, które zakończyły się wielkim hukiem.
Moja ocena: 4

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz