Susan Hill, Kobieta w czerni, Amber, Warszawa 2012, 254 s.
Spowity mgłą i tajemnicą Dom na Węgorzowych Moczarach góruje
nad omiatanymi przez morskie wichry bagnami, odcięty od świata i niedostępny,
gdy fale przypływu pochłoną Ławicę Dziewięciu Topielców – jedyną drogę, jaka
łączy go z lądem.
Arthur Kipps, młody notariusz z Londynu, przyjeżdża na pogrzeb samotnej właścicielki domu, by uporządkować pozostawione przez zmarłą papiery. Nie wie jeszcze, co wydarzyło się przed laty w domu i na otaczających go bagnach. Nie wie, kim jest kobieta w czarnej sukni, która ukazuje mu się z oddali. Lecz wkrótce odkryje przerażający sekret Domu na Węgorzowych Moczarach i pojmie, jak straszliwą zapowiedzią jest pojawienie się kobiety w czerni…
Arthur Kipps, młody notariusz z Londynu, przyjeżdża na pogrzeb samotnej właścicielki domu, by uporządkować pozostawione przez zmarłą papiery. Nie wie jeszcze, co wydarzyło się przed laty w domu i na otaczających go bagnach. Nie wie, kim jest kobieta w czarnej sukni, która ukazuje mu się z oddali. Lecz wkrótce odkryje przerażający sekret Domu na Węgorzowych Moczarach i pojmie, jak straszliwą zapowiedzią jest pojawienie się kobiety w czerni…
Zacznę od końca, od tego co mi się nie podobało: wydanie.
Duże litery, szerokie marginesy, ozdóbki w nagłówku i stopce. Tekst w tym
wszystkim ginął, a wraz z tekstem – treść. Dodajmy do tego niechlujną redakcję,
mnóstwo literówek i „połkniętych” wyrazów i zamiast przyjemności czytania mamy
mękę przedzierania się przez poszczególne zdania.
Sama opowieść jest taka sobie. Niezbyt przyjemna, pełna nazw
własnych chwilami tak pretensjonalnych, jakby wymyślała je Ania Shirley i
stanowczo zbyt zagmatwana w stosunku do opisywanej rzeczywistości. Przerażający
sekret, straszliwa zapowiedź są tylko chwytami marketingowymi, bo cała
tajemnica i gotyckość opowieści gubi się w dywagacjach narratora.
Gdyby nie pomysł zrealizowania filmu z Danielem Radcliffem,
zapewne na polskim rynku długo by jeszcze można czekać na ukazanie się
powieści. Filmu nie oglądałam, bo dla mnie (jak pewnie dla większości widzów),
Radcliffe na zawsze pozostanie tym, który walczył Sami Wiecie z Kim.
W sumie w powieści Susan Hill najlepszy jest koniec. I to
nie dlatego że wreszcie można przestać męczyć oczy ozdóbkami wymyślonymi przez
niespełnionych operatorów DTP (to ludzie odpowiedzialni za składanie i wygląd każdej
książki, którą bierzemy do rąk); to dlatego że autorka się postarała. Kilkaset
stron niższych i wyższych lotów, a potem: bum! – Susan Hill wali czytelnika
obuchem w głowę końcówką godną mistrzów suspensu.
Moja ocena: 3.5
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz