Majgull Axelsson, Lód i woda, woda i lód, W.A.B., Warszawa 2010,
552 s.
„Lód i woda, woda i lód” to napisana z rozmachem historia
rodzinnych napięć, rozłamów i tragedii, które infekują kolejne pokolenia.
Historia sióstr, które z wiekiem stają się sobie obce, i matek odrzucających
swoje dzieci. Oto bohaterowie książki: Susanne, która jest córką Inez. Inez,
która jest siostrą bliźniaczką Elsie. Elsie, która jest matką Bjorna. Bjorn,
dla którego prawdziwą matką jest Inez, ponieważ Elsie nie starczyło sił, by
podjąć trud wychowania syna. Miłość, której tak bardzo brakuje wszystkim
bohaterom, jest przede wszystkim miłością matczyną. Matki odrzucają swoje
dzieci, a te nie potrafią przekazać miłości dalej. Wycofują się ze świata, w
którym się nie odnajdują i nawet jeśli odnoszą wielki sukces, jak w przypadku
Bjorna, staje się to początkiem katastrofy. Susanne może wyrwać się z zaklętego
kręgu. Wprawdzie uciekła przed swoim życiem na pokład arktycznego lodołamacza,
ale właśnie tam, nieopodal bieguna północnego, dostaje szansę, by poznać i
zaakceptować miłość, a także by zmierzyć się ze swoim lękiem i upiorami z
przeszłości.
Nie napiszę wiele o tej książce. Po prostu mi się
niesamowicie spodobała, wręcz mnie urzekła! Czy to historia Susanne, gdzie
Axelsson dała tak poetycki opis łamania kry i spotkanie z niedźwiedziem
polarnym, że sama zapragnęłam rzucić wszystko, i uciec od kłopotów na koło
podbiegunowe; czy też historia Inez -podobnie jak ona, mam chwile zwątpienia i
pragnienia, aby stanąć na stole, tupać nogami i krzyczeć co sił w płucach: „Nie
chcę! Nie chcę! Nie chcę!”
Jest też historia Bjorna. Gwiazda muzyki – to nie brzmi
dziwacznie w przypadku Amerykanów czy Brytyjczyków, wszędzie indziej trąci to
nieporozumieniem. Aczkolwiek Szwedzi nieźle sobie radzą w tym muzycznym wyścigu
szczurów. To raz. Będzie drobna dygresja. To dwa. Koniec pierwszej połowy lat
dziewięćdziesiątych zapisał się w pamięci ówczesnych dwudziestokilkulatków
śmiercią Kurta Cobaina z Nirvany i zaginięciem Richarda Edwardsa z Manic Street
Preachers. Śmierć Amerykanina spotkała się z niespotykanie większym odzewem niż
rozwianie się w powietrzu walijskiego muzyka. Mnie jednak to drugie wydarzenie
zafrapowało o wiele bardziej. Śmierć jest czymś ostatecznym, widać zwłoki, jest
konkretna data, kiedy skończyło się życie. I chociaż śmierć otwiera ranę
smutku, to przecież rana ta zagoi się wcześniej czy później. Natomiast los
zaginionego jest jedną wielką niewiadomą – czy żyje, czy popełnił samobójstwo,
czy, niczym rodem z thrillera Kinga, jest przetrzymywany przez „największą
fankę”. Ślady zazwyczaj prowadzą donikąd i choć z czasem trzeba się pogodzić z
faktem, że zaginięcie stanowiło preludium do śmierci, to przecież nigdy nie
będzie tego wiadomo na pewno. I właśnie taki los przyprawia mnie o dreszcze i
zgrozę. Właśnie w takiej konwencji opisana jest katastrofa Bjorna.
Axelsson w niesamowicie dojrzały sposób ukazuje, jak bardzo
człowiek potrzebuje miłości. Nie ociera się o ckliwy romans ani bajeczkę
familijną. Rodzinie z jej powieści daleko do obrazka z reklamy, uśmiechniętych,
pustych twarzy. Czy to w ogóle jeszcze rodzina? Odpowiedź znajduje się w
powieści.
Polecam.
Moja ocena: 5.5
* * *
Axelsson
Majgull; Lód i woda, woda i lód;
W ogóle co można robić w znanych miejscach poza postaniem i popatrzeniem na nie przez chwilę. Pozwolić czasowi, by płynął, pozwolić sekundom i minutom, by tykały i mijały, pozwolić podprowadzić się nieco bliżej grobu i wielkiego zapomnienia.
W ogóle co można robić w znanych miejscach poza postaniem i popatrzeniem na nie przez chwilę. Pozwolić czasowi, by płynął, pozwolić sekundom i minutom, by tykały i mijały, pozwolić podprowadzić się nieco bliżej grobu i wielkiego zapomnienia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz