czwartek, 3 kwietnia 2014

Camilla Läckberg „Zamieć śnieżna i woń migdałów”

Camilla Läckberg, Zamieć śnieżna i woń migdałów, Czarna Owca, Warszawa 2012, 143 s.

„Zamieć śnieżna i woń migdałów” to urocza nowela w stylu Agathy Christie, luźno powiązana z serią o Fjällbacce. Na tydzień przed świętami Martin Mohlin z komisariatu ulega namowom swojej narzeczonej, aby wziąć udział w rodzinnym przyjęciu. Zgodnie z wolą patriarchy rodu Rubena, członkowie rodziny Liljecronas zbierają się na niewielkiej wyspie Valön, położonej w sąsiedztwie Fjällbacki. Z powodu zamieci śnieżnej połączenie z lądem zostaje zerwane i gdy Ruben nagle osuwa się na ziemię podczas świątecznej kolacji, Martin musi interweniować. Wkrótce nie ma już wątpliwości, że Ruben został zamordowany. Skoro wyspa była skutecznie odcięta od reszty świata, mordercą musi być ktoś spośród zebranych tam krewnych…
Ale jaki mógłby być motyw tej zbrodni? I kto potrafił zamordować z zimną krwią?

Kiedy jeszcze prowadziłam blog na pingerze, lubiłam czytać wpisy „wredotki aka brzytwy”. Pewnego razu napisała, że ze szwedzkich autorów kryminałów najbardziej ceni sobie Läckberg, potem Larssona. Läckberg jeszcze nie czytałam, ale zaciekawił mnie ten szum wokół niej. Jagodzie też jej kryminały się podobały. Postanowiłam zacząć od nowelki w stylu Christie: odcięci od świata ludzie, morderstwo mężczyzny, na którego pieniądze każdy liczył, niesympatyczne typy. Zapowiadało się interesująco. I na zapowiadaniu się zakończyło.
Styl pani Läckberg nie podszedł mi wcale. Straszne dłużyzny w tak krótkim tekście, całe strony nudy – to woła o pomstę do nieba. Bohaterowie miotali się po pokojach, zamieć szalała za oknem, policjant był coraz bardziej zdegustowany, a akcja gdzieś się zapodziała. Uleciała ze śniegiem. Bo te wszystkie powiązania i animozje między bohaterami były tak nudne i przewidywalne, że wkrótce szczęka bolała mnie od ziewania.
Im bliżej końca, tym mniej się wszystko robiło logiczne. A potem Läckberg chyba uwierzyła, że jest drugą Christie i może sobie pogrywać z czytelnikiem, bo końcówka jest parodią kryminału niż kryminałem par excellence. Zawiodłam się bardzo. Liczyłam na dobrą intelektualną rozrywkę, a dostałam jakieś rozmemłane opowiadanie, gdzie o połowie poczynań autorka milczy, potem zaś okazuje się, że dziwnym trafem Martin Mohlin wszystko wiedział i wszystko przewidział. Naciągane i nudne.
Moja ocena: 1

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz