piątek, 4 kwietnia 2014

Simon Beckett „Chemia śmierci”

Simon Beckett, Chemia śmierci, Amber, Warszawa 2008, 248 s.

Manham. Małe spokojne miasteczko. Krajobraz pozbawiony zarówno życia, jak i konkretnych kształtów. Płaskie wrzosowiska i upstrzone kępami drzew mokradła. To tu doktor David Hunter szuka schronienia przed okrutną przeszłością. Sądzi, że przeżył już wszystko to, co najgorszego może przeżyć człowiek, sądzi, że wie o śmierci wszystko. Ale śmierć, ów proces alchemii na wspak, w którym złoto życia ulega rozbiciu na cuchnące składniki wyjściowe, wdziera się do Manham. I to w niewyobrażalnie wynaturzonych formach. Jeszcze nie wiemy, dlaczego Hunter - wybitny antropolog sądowy - zaszył się tu jako zwykły lekarz. Dlaczego odmawia pomocy policji, skoro potrafi określić czas i sposób dokonania każdej zbrodni. Wiemy tylko, że się boimy. Razem z mieszkańcami Manham czujemy odór wszechobecnej śmierci. Giną młode kobiety, dzieci znajdują makabrycznie okaleczone zwłoki, ktoś podrzuca pod drzwi martwe zwierzęta, ktoś zastawia sidła na ludzi.

Książki Becketta dostałam do poczytania od innej sąsiadki, Maliny. Pewnego sierpniowego dnia przygotowując stos powieści o wampirach dla mojej starszej córki, zapytała, czy znam Becketta. Odpowiedziałam twierdząco mając na myśli Samuela. Od słowa do słowa okazało się, że teraz popularny jest zupełnie inny Beckett. I tak zaczęła się moja przygoda z Davidem Hunterem.
Przyznaję, że opisy rozkładu ciała i w ogóle wszelkie antropologiczne fragmenty brzmią dla mnie, laika, szalenie profesjonalnie i wiarygodnie. Kolejne zbrodnie zaaranżowane są efektownie. Plus antropolog, który miał możliwość pracy i badań na słynnej „Trupiej Farmie” w Knoxville. Cała otoczka przygotowana jest perfekcyjnie. A jednak czegoś mi brakowało. Dobrze scharakteryzowani bohaterowie plus fachowa wiedza to jeszcze nie wszystko. Zbyt łatwo jest domyślić się, kto stoi za morderstwami. Wprowadzenie zaś dodatkowych sprawców jest tyleż irytujące, co niepotrzebne. Wszystkie ślady wskazują w jednym kierunku, Hunter bieży w drugim, a dodatkowo Beckett nie mógł sobie darować dramatycznego końca. Naprawdę nie lubię huku, gwizdu i fajerwerków wieńczących większość thrillerów. Nie podobało mi się to u Mary Higgins Clark, irytowało u Jonathana Kellermana. Teraz do kompletu doszedł Simon Beckett. Gorzej, pomimo tego całego nagromadzonego dramatyzmu, akcja wcale nie przyspiesza, nie nabiera dynamizmu.
Po odłożeniu „Chemii śmierci” zamyśliłam się nad zmarnowanym potencjałem. Bo zamysł był przedni, a potem coś się zepsuło, przycięło, aby na końcu wydać agonalny zgrzyt.
To był debiut, więc postanowiłam dać autorowi drugą szansę. Tym bardziej że Malina pożyczyła mi trzy książki Becketta. A ja lubię czytać seriami.
Moja ocena: 4

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz