czwartek, 3 kwietnia 2014

Catrin Collier „Córka Magdy”

Catrin Collier, Córka Magdy, Prószyński i S-ka, Warszawa 2011, 464 s.

Wojna, prawdziwa miłość i sekret z przeszłości...
Tuż po zakończeniu drugiej wojny światowej Magda Janek przybywa niemal bez środków do życia do walijskiego miasteczka Pontypridd, mając nadzieję na lepszą przyszłość dla siebie i swojej córki, Heleny. Wojna przekreśliła wszystkie jej zamierzenia, pragnie więc za wszelką cenę, by Helena osiągnęła to, o czym marzyła kiedyś ona sama.
Pontypridd lat sześćdziesiątych jest miejscem dużych możliwości. Przed atrakcyjną, pewną siebie córką Magdy otwierają się szanse, o których jej matce nawet się nie śniło. Ma dwadzieścia jeden lat i szykuje się właśnie do ślubu z przystojnym Nedem, gdy dochodzi do największej tragedii w jej szczęśliwym dotąd życiu. Niespodziewanie odkrywa mroczną tajemnicę – sekret tak szokujący, że jej matka zdecydowała się zabrać go ze sobą do grobu…

Chciałam przeczytać „Córkę Magdy” bo część akcji działa się w Południowej Walii (krainie mej ulubionej), część działa się w Polsce (a zawsze to ciekawie jest zobaczyć, jak autorzy zagraniczni widzą nasz kraj), a do tego było to czytadło z tajemnicą w tle.
Catrin Collier wystawiła jednak moje nerwy na ogromną próbę. Bo chociaż wojenne losy są odpowiednio zagmatwane, a tajemnica skrywana niemalże do końca i wyjaśniona logicznie, to pojęcie pani Collier o Polsce lat sześćdziesiątych jest tak kuriozalne, że z trudem brnęłam przez kolejne strony. W dobie internetu, publikacji elektronicznych zdobycie podstawowej wiedzy wydaje się nie sprawiać problemów, nie trzeba przecież nawet wychodzić z domu! Nie trzeba spędzać godzin w bibliotece pośród zakurzonych tomów! Tymczasem Collier popuściła wodze fantazji i odmalowała Polskę na podstawie sama nie wiem jakich relacji, bowiem do żadnego rzetelnego opracowania nie sięgnęła na pewno!
Brednie zaczynają się już od momentu przygotowań Heleny do wyjazdu. Czytamy: - „W krajach komunistycznych Kościół nie ma prawa istnieć. Nawet jeśli wjedziesz do Polski, wątpię czy znajdziesz księdza.” – no owszem, tak można było postrzegać kraj zza Żelaznej Kurtyny, kraj komunistyczny, czyli o ustroju, którym się straszyło brytyjskie dzieci. Ale niestety te bajki, autorka ubiera w słowa prawdy, o czym za chwilę.
Potem pada pytanie, czy w Polsce jest niebezpiecznie? Niestety, Polska to kraj baaardzo złyyyy: „W ciągu dnia możecie czuć się tam mniej więcej tak jak w sobotni wieczór na ulicy Taff, gdy z pubów wysypują się podchmieleni goście – powiedział Peter beztrosko. – Ale bądźcie ostrożni. Nie zabierajcie drogiej biżuterii, zegarków i ubrań.” No tak, w latach sześćdziesiątych po polskich ulicach grasowali zbóje ubrani w żubrze skóry, z maczugami, którymi walili zachodnich gości po łbach, coby pozbawić ich drogocenności.
Kolejne pytanie (ta część powieści przypomina katechizm grzechów komunizmu) brzmi, czy w Polsce można coś kupić. Wspomniany Peter, mający jakoby kontakty z polskimi marynarzami, odpowiada: „Drewniane rzeźby, haftowane obrusy – rzeczy, które można tanio wykonać w domu. Kupiłem od marynarzy kilka drewnianych zabawek i ręcznie szyte sukienki dla moich córek...” Bieda w Polsce taka, że cudem było, że Polacy nie zjadali się wzajemnie. Może czasu nie mieli, skoro wszyscy dłubali w drewnie i namiętnie haftowali! Ach, a na Boże Narodzenie jadali ciasta marcepanowe i cynamonowe, słodkie i kwaśne kluski, kiełbasy i owocowe budynie. Dziwny ten zestaw przysmaków narodowych.
A potem Helena i Ned jadą do ponurej, brzydkiej, szarej i wyludnionej Warszawy, gdzie w hotelu woda jest zimna i tylko przez trzy godziny dziennie. Gdzie ludzie stoją cały dzień w kolejce po bochenek chleba i kilo ziemniaków, ale za to taksówkarz mówi po angielsku! W ogóle prawie pół Polski mówi w języku Szekspira, ale tego zjawiska już Collier nie wyjaśnia.
Wyjazd na wieś jest już zupełnie surrealistycznym wyobrażeniem autorki o polskiej prowincji, Kobiety mają zakaz wchodzenia do baru, żywność jest reglamentowana i zawijana w gazetę (co wzbudza obrzydzenie Walijczyków, chociaż w Londynie fish & chips pakowane były w „The Sun” jeszcze w latach dziewięćdziesiątych, co sama widziałam i jakoś obrzydzenia nie nabrałam), księża to naprawdę gatunek wymarły (po wojnie musieli pracować w fabrykach, bo posługi spełniać nie mogli), a jedyny wiejski kościół wyglądał tak: „Bramę z kutego żelaza pokryła gruba warstwa rdzy. Gdy Józef poluzował łańcuch i mocno ją popchnął, otworzyła się z głośnym skrzypieniem. Okna budynku zabito sosnowymi deskami, a drzwi zabezpieczono kilkumetrowym łańcuchem spiętym ogromnymi kłódkami.”
Takich bzdur i wyssanych z palca „faktów” jest w „Córce Magdy” bez liku. Gorzej, że części polskich czytelników ów dziwaczny, niemalże apokaliptyczny obraz ojczyzny nie przeszkadza wcale, zdają się nie zauważać błędów, sami mało wiedząc o przeszłości. Może nie jestem patriotką w obecnym tego słowa znaczeniu, nie biegam do kościoła i nie podziwiam Prezesa, ale swój kraj kocham i wstyd mi, że takie coś jak „Córka Magdy” poszło w świat. I chociaż podobno inne książki pani Collier są rzetelniejsze, prawdopodobnie bezpowrotnie straciłam ochotę na znajomość z tą pisarką. Szkoda.
Moja ocena: 1.5

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz