Camilla Läckberg, Zamieć śnieżna i woń migdałów, Czarna
Owca, Warszawa 2012, 143 s.
„Zamieć śnieżna i woń migdałów” to urocza nowela w stylu
Agathy Christie, luźno powiązana z serią o Fjällbacce. Na tydzień przed
świętami Martin Mohlin z komisariatu ulega namowom swojej narzeczonej, aby
wziąć udział w rodzinnym przyjęciu. Zgodnie z wolą patriarchy rodu Rubena, członkowie
rodziny Liljecronas zbierają się na niewielkiej wyspie Valön, położonej w
sąsiedztwie Fjällbacki. Z powodu zamieci śnieżnej połączenie z lądem zostaje
zerwane i gdy Ruben nagle osuwa się na ziemię podczas świątecznej kolacji,
Martin musi interweniować. Wkrótce nie ma już wątpliwości, że Ruben został
zamordowany. Skoro wyspa była skutecznie odcięta od reszty świata, mordercą
musi być ktoś spośród zebranych tam krewnych…
Ale jaki mógłby być motyw tej zbrodni? I kto potrafił
zamordować z zimną krwią?
Kiedy jeszcze prowadziłam blog na pingerze, lubiłam czytać
wpisy „wredotki aka brzytwy”. Pewnego razu napisała, że ze szwedzkich autorów
kryminałów najbardziej ceni sobie Läckberg, potem Larssona. Läckberg jeszcze
nie czytałam, ale zaciekawił mnie ten szum wokół niej. Jagodzie też jej
kryminały się podobały. Postanowiłam zacząć od nowelki w stylu Christie:
odcięci od świata ludzie, morderstwo mężczyzny, na którego pieniądze każdy liczył,
niesympatyczne typy. Zapowiadało się interesująco. I na zapowiadaniu się
zakończyło.
Styl pani Läckberg nie podszedł mi wcale. Straszne dłużyzny
w tak krótkim tekście, całe strony nudy – to woła o pomstę do nieba.
Bohaterowie miotali się po pokojach, zamieć szalała za oknem, policjant był
coraz bardziej zdegustowany, a akcja gdzieś się zapodziała. Uleciała ze
śniegiem. Bo te wszystkie powiązania i animozje między bohaterami były tak
nudne i przewidywalne, że wkrótce szczęka bolała mnie od ziewania.
Im bliżej końca, tym mniej się wszystko robiło logiczne. A
potem Läckberg chyba uwierzyła, że jest drugą Christie i może sobie pogrywać z
czytelnikiem, bo końcówka jest parodią kryminału niż kryminałem par excellence.
Zawiodłam się bardzo. Liczyłam na dobrą intelektualną rozrywkę, a dostałam
jakieś rozmemłane opowiadanie, gdzie o połowie poczynań autorka milczy, potem
zaś okazuje się, że dziwnym trafem Martin Mohlin wszystko wiedział i wszystko
przewidział. Naciągane i nudne.
Moja ocena: 1
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz