Simon Beckett, Chemia śmierci, Amber, Warszawa 2008, 248 s.
Manham. Małe spokojne miasteczko. Krajobraz pozbawiony
zarówno życia, jak i konkretnych kształtów. Płaskie wrzosowiska i upstrzone
kępami drzew mokradła. To tu doktor David Hunter szuka schronienia przed
okrutną przeszłością. Sądzi, że przeżył już wszystko to, co najgorszego może
przeżyć człowiek, sądzi, że wie o śmierci wszystko. Ale śmierć, ów proces
alchemii na wspak, w którym złoto życia ulega rozbiciu na cuchnące składniki
wyjściowe, wdziera się do Manham. I to w niewyobrażalnie wynaturzonych formach.
Jeszcze nie wiemy, dlaczego Hunter - wybitny antropolog sądowy - zaszył się tu
jako zwykły lekarz. Dlaczego odmawia pomocy policji, skoro potrafi określić
czas i sposób dokonania każdej zbrodni. Wiemy tylko, że się boimy. Razem z
mieszkańcami Manham czujemy odór wszechobecnej śmierci. Giną młode kobiety,
dzieci znajdują makabrycznie okaleczone zwłoki, ktoś podrzuca pod drzwi martwe
zwierzęta, ktoś zastawia sidła na ludzi.
Książki Becketta dostałam do poczytania od innej sąsiadki,
Maliny. Pewnego sierpniowego dnia przygotowując stos powieści o wampirach dla
mojej starszej córki, zapytała, czy znam Becketta. Odpowiedziałam twierdząco
mając na myśli Samuela. Od słowa do słowa okazało się, że teraz popularny jest
zupełnie inny Beckett. I tak zaczęła się moja przygoda z Davidem Hunterem.
Przyznaję, że opisy rozkładu ciała i w ogóle wszelkie
antropologiczne fragmenty brzmią dla mnie, laika, szalenie profesjonalnie i
wiarygodnie. Kolejne zbrodnie zaaranżowane są efektownie. Plus antropolog,
który miał możliwość pracy i badań na słynnej „Trupiej Farmie” w Knoxville.
Cała otoczka przygotowana jest perfekcyjnie. A jednak czegoś mi brakowało.
Dobrze scharakteryzowani bohaterowie plus fachowa wiedza to jeszcze nie
wszystko. Zbyt łatwo jest domyślić się, kto stoi za morderstwami. Wprowadzenie
zaś dodatkowych sprawców jest tyleż irytujące, co niepotrzebne. Wszystkie ślady
wskazują w jednym kierunku, Hunter bieży w drugim, a dodatkowo Beckett nie mógł
sobie darować dramatycznego końca. Naprawdę nie lubię huku, gwizdu i fajerwerków
wieńczących większość thrillerów. Nie podobało mi się to u Mary Higgins Clark,
irytowało u Jonathana Kellermana. Teraz do kompletu doszedł Simon Beckett.
Gorzej, pomimo tego całego nagromadzonego dramatyzmu, akcja wcale nie
przyspiesza, nie nabiera dynamizmu.
Po odłożeniu „Chemii śmierci” zamyśliłam się nad zmarnowanym
potencjałem. Bo zamysł był przedni, a potem coś się zepsuło, przycięło, aby na
końcu wydać agonalny zgrzyt.
To był debiut, więc postanowiłam dać autorowi drugą szansę.
Tym bardziej że Malina pożyczyła mi trzy książki Becketta. A ja lubię czytać
seriami.
Moja ocena: 4
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz