Catrin Collier, Córka Magdy, Prószyński i S-ka, Warszawa
2011, 464 s.
Tuż po zakończeniu drugiej wojny światowej Magda Janek
przybywa niemal bez środków do życia do walijskiego miasteczka Pontypridd,
mając nadzieję na lepszą przyszłość dla siebie i swojej córki, Heleny. Wojna
przekreśliła wszystkie jej zamierzenia, pragnie więc za wszelką cenę, by Helena
osiągnęła to, o czym marzyła kiedyś ona sama.
Pontypridd lat sześćdziesiątych jest miejscem dużych
możliwości. Przed atrakcyjną, pewną siebie córką Magdy otwierają się szanse, o
których jej matce nawet się nie śniło. Ma dwadzieścia jeden lat i szykuje się
właśnie do ślubu z przystojnym Nedem, gdy dochodzi do największej tragedii w
jej szczęśliwym dotąd życiu. Niespodziewanie odkrywa mroczną tajemnicę – sekret
tak szokujący, że jej matka zdecydowała się zabrać go ze sobą do grobu…
Chciałam przeczytać „Córkę Magdy” bo część akcji działa się
w Południowej Walii (krainie mej ulubionej), część działa się w Polsce (a
zawsze to ciekawie jest zobaczyć, jak autorzy zagraniczni widzą nasz kraj), a
do tego było to czytadło z tajemnicą w tle.
Catrin Collier wystawiła jednak moje nerwy na ogromną próbę.
Bo chociaż wojenne losy są odpowiednio zagmatwane, a tajemnica skrywana
niemalże do końca i wyjaśniona logicznie, to pojęcie pani Collier o Polsce lat
sześćdziesiątych jest tak kuriozalne, że z trudem brnęłam przez kolejne strony.
W dobie internetu, publikacji elektronicznych zdobycie podstawowej wiedzy
wydaje się nie sprawiać problemów, nie trzeba przecież nawet wychodzić z domu!
Nie trzeba spędzać godzin w bibliotece pośród zakurzonych tomów! Tymczasem
Collier popuściła wodze fantazji i odmalowała Polskę na podstawie sama nie wiem
jakich relacji, bowiem do żadnego rzetelnego opracowania nie sięgnęła na pewno!
Brednie zaczynają się już od momentu przygotowań Heleny do
wyjazdu. Czytamy: - „W krajach komunistycznych Kościół nie ma prawa istnieć. Nawet
jeśli wjedziesz do Polski, wątpię czy znajdziesz księdza.” – no owszem, tak
można było postrzegać kraj zza Żelaznej Kurtyny, kraj komunistyczny, czyli o
ustroju, którym się straszyło brytyjskie dzieci. Ale niestety te bajki, autorka
ubiera w słowa prawdy, o czym za chwilę.
Potem pada pytanie, czy w Polsce jest niebezpiecznie?
Niestety, Polska to kraj baaardzo złyyyy: „W ciągu dnia możecie czuć się tam
mniej więcej tak jak w sobotni wieczór na ulicy Taff, gdy z pubów wysypują się
podchmieleni goście – powiedział Peter beztrosko. – Ale bądźcie ostrożni. Nie
zabierajcie drogiej biżuterii, zegarków i ubrań.” No tak, w latach
sześćdziesiątych po polskich ulicach grasowali zbóje ubrani w żubrze skóry, z
maczugami, którymi walili zachodnich gości po łbach, coby pozbawić ich
drogocenności.
Kolejne pytanie (ta część powieści przypomina katechizm
grzechów komunizmu) brzmi, czy w Polsce można coś kupić. Wspomniany Peter,
mający jakoby kontakty z polskimi marynarzami, odpowiada: „Drewniane rzeźby,
haftowane obrusy – rzeczy, które można tanio wykonać w domu. Kupiłem od marynarzy
kilka drewnianych zabawek i ręcznie szyte sukienki dla moich córek...” Bieda w
Polsce taka, że cudem było, że Polacy nie zjadali się wzajemnie. Może czasu nie
mieli, skoro wszyscy dłubali w drewnie i namiętnie haftowali! Ach, a na Boże
Narodzenie jadali ciasta marcepanowe i cynamonowe, słodkie i kwaśne kluski,
kiełbasy i owocowe budynie. Dziwny ten zestaw przysmaków narodowych.
A potem Helena i Ned jadą do ponurej, brzydkiej, szarej i
wyludnionej Warszawy, gdzie w hotelu woda jest zimna i tylko przez trzy godziny
dziennie. Gdzie ludzie stoją cały dzień w kolejce po bochenek chleba i kilo
ziemniaków, ale za to taksówkarz mówi po angielsku! W ogóle prawie pół Polski
mówi w języku Szekspira, ale tego zjawiska już Collier nie wyjaśnia.
Wyjazd na wieś jest już zupełnie surrealistycznym
wyobrażeniem autorki o polskiej prowincji, Kobiety mają zakaz wchodzenia do
baru, żywność jest reglamentowana i zawijana w gazetę (co wzbudza obrzydzenie Walijczyków,
chociaż w Londynie fish & chips
pakowane były w „The Sun” jeszcze w latach dziewięćdziesiątych, co sama
widziałam i jakoś obrzydzenia nie nabrałam), księża to naprawdę gatunek wymarły
(po wojnie musieli pracować w fabrykach, bo posługi spełniać nie mogli), a jedyny
wiejski kościół wyglądał tak: „Bramę z kutego żelaza pokryła gruba warstwa
rdzy. Gdy Józef poluzował łańcuch i mocno ją popchnął, otworzyła się z głośnym skrzypieniem.
Okna budynku zabito sosnowymi deskami, a drzwi zabezpieczono kilkumetrowym
łańcuchem spiętym ogromnymi kłódkami.”
Takich bzdur i wyssanych z palca „faktów” jest w „Córce
Magdy” bez liku. Gorzej, że części polskich czytelników ów dziwaczny, niemalże
apokaliptyczny obraz ojczyzny nie przeszkadza wcale, zdają się nie zauważać
błędów, sami mało wiedząc o przeszłości. Może nie jestem patriotką w obecnym
tego słowa znaczeniu, nie biegam do kościoła i nie podziwiam Prezesa, ale swój
kraj kocham i wstyd mi, że takie coś jak „Córka Magdy” poszło w świat. I chociaż
podobno inne książki pani Collier są rzetelniejsze, prawdopodobnie bezpowrotnie
straciłam ochotę na znajomość z tą pisarką. Szkoda.
Moja ocena: 1.5
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz